piątek, 28 czerwca 2013

Robert Mitchum jako Philip Marlowe. "Farewell, My Lovely"


Wraz z nastaniem okresu odprężenia między stronami zimnej wojny Hollywood odeszło od produkcji filmów szpiegowskich, a powróciło do tworzenia filmów kryminalnych, w których głównymi bohaterami byli uparci detektywi. Właściwie można powiedzieć, że doszło do odrodzenia tego nurtu w kinach. Gatunek ten z czasem zyskał miano tak zwanego neo-noir i dzielił się na trzy kategorie. Pierwsza: nowoczesne remake'i klasycznych filmów i powieści kryminalnych, druga: współczesne filmy detektywistyczne, oddające hołd przeszłości, trzeci: filmy których akcja rozgrywa się w bądź to w latach 30. bądź w latach 40. 


Do ostatniej kategorii można zaliczyć "Farewell, My Lovely" (1975) Dicka Richardsa prawdopodobnie najwierniejszej adaptacji kilkukrotnie ekranizowanej powieści Raymonda Chandlera, za równo pod względem fabuły i, co ważniejsze, za sprawą niepowtarzalnej mrocznej atmosfery panującej w Mieście Aniołów. Postać reżysera jest o tyle interesująca, że Richards to przykład zmarnowanego talentu, który pomimo bardzo obiecującego debiutu i kilku udanych filmów - "The Culpepper Cattle Company", "Rafferty and the Gold Dust Twins", "March or Die" - stworzonych w latach 70., nie zrobił takiej kariery, jakiej się po nim spodziewano. Stał się kimś w rodzaju komety przemysłu filmowego - szybko się pojawił i równie szybko zgasł. Ostatnim filmem w jego dorobku było "Heat" (1986), na planie którego pracował krótko, bowiem został uderzony przez Burta Reynoldsa, w konsekwencji zrezygnował z dalszej pracy nad tym projektem, a w ostatecznym rozrachunku wycofał się z zawodu.

Nie jest to film wybitny, film na miarę "Chinatown" Romana Polańskiego, czyli prawdziwej perły neo-noir, która odniosła wielki komercyjny sukces i praktycznie z miejsca przeszła do historii kina, jako jeden z najlepszych filmów kryminalnych. Niemniej widać, że twórcy "Farewell, My Lovely" przynajmniej do pewnego stopnia inspirowali się "Chinatown", w przeciwnym razie producenci raczej nie zdecydowaliby się na zatrudnienie operatora filmowego Johna A. Alonzo, który pracował z Polańskim przy jego wielkim hicie. Dzieło Richardsa uznać należy za bardzo dobry obraz w swoim gatunku, może nawet lepszy od pierwszej adaptacji prozy Chandlera "Murder, My Sweet" (1944), choć i tak zdania pewno będą podzielone, bowiem są tacy, którzy palmę pierwszeństwa wśród najlepszych ekranizacji dają filmowi Edwarda Dymytryka.

Fabuła jak to tu Chandlera mocno powikłana - wielopiętrowa intryga, mnożące się wątki, masa postaci i sieci zależności między nimi, liczne podsuwane mylne tropy, wszechobecna korupcja, brutalność wśród policji i przestępców, a na dodatek trup ściele się gęsto, a w całym tym bagnie, bagnie Los Angeles centralną postacią jest Philip Marlowe. Zaczyna się jak zwykle niewinnie. Prywatny detektyw Philip Marlowe (Robert Mitchum) jest na tropie, zajmuje się rozwiązaniem jednej ze spraw, gdy na ulicy zaczepia go Moose Malloy (Jack O'Halloran), człowiek wielki i zwalisty niczym Empire State Building, człowiek, któremu się nie odmawia, w przeciwnym razie można tego gorzko pożałować, jeśli wziąć pod uwagę, że tenże olbrzym ma znacznie lepiej wykształcone mięśnie niż mózg, a co więcej jako porywczy z natury, rzadko kiedy para się myśleniem. Malloy chce, aby Marlowe odnalazł jego były dziewczynę, Velmę, z którą kontakt mu się urwał, gdy przymusowo został osadzony w jednym z ośrodków wypoczynkowych pod patronatem Wuja Sama. Okazuje się, że kobieta zniknęła w tajemniczych okolicznościach. Pojawią się różne wersje dotyczące jej losów, a to dopiero początek kłopotów, w jakie wpakował się Marlowe. Dość powiedzieć, że prześladowany przez policję z L.A prywatny detektyw wikła się w sprawę będącą swoistą pajęczyną tajemniczych morderstw, szantażu, nielegalnego hazardu, przemytu, narkotyków, w której centralną rolę odgrywa żona pewnego sędziego, pani Helen Grayle (Charlotte Rampling), wyraźnie mająca coś do ukrycia.

Film Richardsa to niemal hołd złożony klasycznemu kinu noir. Niektórzy recenzenci czynią zarzut, że "Farewell, My Lovely" zbyt mocno trzyma się pierwowzoru literackiego, że jest obrazem na swój sposób bardzo konserwatywnym, nie wnoszącym nic nowego do rozwoju gatunku, że nie stanowi tej siły rewolucyjnej, jaką było choćby "Chinatown". Fakt, iż zarówno reżyser jak i cała ekipa realizująca film bardzo mocno postawiła na realizm charakterystyczny dla klimatu powieści Chandlera i Ameryki lat czterdziestych., wkraczającej powoli na arenę II wojny światowej. Stąd osadzenie akcji w 1941 roku i liczne odniesienia do współczesności - mowa jest o ataku Hitlera na Związek Radziecki czy o rekordzie uderzeń ustanowionym przez Joe Di Maggio, a także bardzo sugestywny, po trosze impresjonistyczny z dominującymi brązami i żółcią obraz nocnego życia Los Angeles. W takim ujęciu określenie Miasto Aniołów jest właściwie bardzo ironicznym żartem, bo oglądając zaciemnione tylne uliczki, obskurne hoteliki, zadymione knajpki, a nawet burdele, błyskające neony, światła witryn oraz poznając całą plejadę moralnie wątpliwych osobistości, stojących na drodze Marlowe'a skojarzenie z Aniołami to ostatnie, co może przyjść na myśl.

Duża w tym wszystkim zasługa wspomnianego Johna A. Alonzo oraz scenografa Deana Tavoularisa, wyraźnie wzorujących się na obrazach Edwarda Hoppera, co razem tworzy wspaniałą mroczną atmosferę, dobrze znaną z klasycznych filmów noir. Natomiast za starannie napisany scenariusz z mocno wyeksponowanymi,słynnymi chandlerowskimi onelinerami odpowiadał David Zelag Goodman, znany najbardziej ze współautorstwa kontrowersyjnego "Straw Dogs" (1971) Sama Peckinpaha. Z kolei David Shire stworzył bardzo klimatyczną ścieżkę dźwiękową, wydaje się jakby była żywcem wyjęta z epoki. Odwołania do klasyki czarnego kryminału przejawiają się w nie tylko środkach formalnych, lecz i w stylistycznych - prowadzona narracja pierwszoosobowa, retrospektywny charakter opowiadanej historii, nieodłączne kapelusze i prochowce, cyniczny świat wielkiego miasta. Ale jednak istnieją pewne różnice względem fabuły literackiej przejawiające się w bardziej nowoczesnym przedstawieniu pewnych wątków. I tak na przykład w filmie pojawia się dobrze widoczna nagość, główny bohater nie ma również skrupułów, aby stosować przemoc wobec kobiet, czego koronnym przykładem jest cios wymierzony starej, grubej i zapijaczonej burdelmamie, która więziła go w swoim przybytku. Inaczej w przeciwieństwie do filmu Dymytryka rozłożone są akcenty dotyczące spraw korupcji i przemocy ogólnie.

Istotną zmianą w porównaniu do literackiego pierwowzoru był też sam wiek głównego bohatera. Książkowy Marlowe był trzydziestokilkuletnim mężczyzną, zaś Marlowe w wykonaniu Mitchuma był starzejącym się detektywem, powoli dobiegającym emerytury, co wynikało głównie z uwagi na wiek aktora, który w momencie kręcenia filmu dobiegał sześćdziesiątki, tak więc trudno byłoby go ucharakteryzować na młodzieniaszka, choć z drugiej strony Bogart w "The Big Sleep" (1946) miał czterdzieści sześć lat i nie przeszkodziło mu to wcielić się w ekranowego trzydziestoośmiolatka. Jednakże postarzenie detektywa wyszło filmowi na dobre, bowiem o wiele lepiej wypada on w roli uginającego się pod bagażem życiowych doświadczeń, wpływa na to jego aparycja, cynika, o specyficznym poczuciu humoru, zachowującego się niekiedy niczym romantyczny błędny rycerz o nostalgicznym spojrzeniu. Marlowe Mitchuma to ostatnia tak dobra rola w filmie z gatunku czarnego kryminału w jego dorobku. Nie jest przesadą twierdzenie, że na lata siedemdziesiąte przypada renesans jego kariery, zwieńczony kilkoma naprawdę znakomitymi rolami - o występie w "The Friends of Eddie Coyle" już pisałem, a do tej listy dodać można również "Midway"(1976), "Ryan's Daughter" (1970), "Yakuza" (1974) oraz "The Wrath of God" (1972). Kreacja Mitchuma to elegia dla minionej epoki, która sprawia, że "Farewell, My Lovely" ogląda się z prawdziwą przyjemnością.

Inni aktorzy także bardzo dobrze wywiązali się ze swoich zadań. Charlotte Rampling stworzyła elektryzującą postać erotycznego wampa w typie wczesnej Lauren Bacall, zadziorną famme fatale, w okół której kręci się cała historia. John Ireland udanie zaprezentował się w roli cynicznego, ale i uczciwego detektywa policji depczącego po piętach Marlowe'owi, w przeciwieństwie do skorumpowanego Harry'ego Deana Stantona. W końcu Jack O'Halloran jako tępy brutal, który jednocześnie rozczula swoją uczuciowością wobec poszukiwanej miłości swego życia. Można jeszcze nadmienić rolę odrażającej burdelmamy (Kate Murtagh) oraz niewielką rólkę późniejszego naczelnego twardziela Hollywood, Sylvestra Stallone. Wszystko to sprawia, że trudno się powstrzymać od przywołania mocno niestety wyświechtanego stwierdzenia - takich filmów już dziś się nie robi.

Na fali sukcesu "Farewell, My Lovely" Robert Mitchum jako jedyny aktor filmowy w historii ekranizacji powieści Chandlera po raz drugi wystąpił jako Philip Marlowe w remake'u bogartowskiego "The Big Sleep" w 1978 roku, ale na ten film, którego akcja została mocno uwspółcześniona i, o zgrozo, przeniesiona do Londynu najlepiej spuścić zasłonę milczenia i nie wspominać, że takie coś mogło w ogóle powstać.

3 komentarze :

  1. A widziałeś ,, Wrath of God'' Ralpha Nelsona

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze nie miałem okazji. Słyszałem wiele dobrego o nim. Czeka na liście kolejkowej ;) Na razie na rozkładzie mam dwie części "Tony Rome" z Frankiem Sintatrą

      Usuń
  2. Z tą wielką burdelmamą, to jeden z lepszych patentów tego filmu i novum w stosunku do książki ( tam to był facet ). A tuba, jaką jej Marlowe wydzielił - jak najbardziej uzasadniona ; w końcu ona pierwsza zaczęła go tłuc i to ostro. Świetna scena.
    Dick Richards zawsze pozostanie dla mnie twórcą najbardziej niedocenionego westernu wszech czasów - ,,Culpepper Cattle Co.''

    OdpowiedzUsuń