wtorek, 4 czerwca 2013

Sergio Martino - Island of the Fishmen (a.k.a. L'isola degli uomini pesce)



Nawet dziś, w świetle przeróżnych mieszanek gatunkowych, kina akcji, mieszania piranii z anakondą, czy megamacek z megaszczękami , ciężko jest znaleźć tak duży gatunkowy ( i do tego udany ) miszmasz wielu stylistyk filmowych. Film, w którym religijne obrzędy voodoo mieszają się z postaciami brutalnych ludzi-ryb wprost z kart opowiadań H.P. Lovecrafta, na tle scenerii przygodówki w stylu Indiany Jonesa, na dodatek podrasowanej mitem o zalanej oceanem legendarnej wyspie Atlantydzie, podsumowywanej gotycką, organową muzyką.

Fabuła wydaje się być kalką znanych opowieści : otóż rozbitkowie ze statku skazańców pod wodzą Claudio (znany z wielu włoskich obrazów lat 70-tych Claudio Cassinelli) trafiają na wyspę, która wydaje się być bezludną, jednak jest zamieszkała przez dziwne stworzenia, pół-ludzi, pół-ryby, nad którymi kontrolę sprawuje sadystyczny Edmond Rackham (wspaniały Richard  Johnson, znany z równolegle kręconego Zombie Lucio Fulciego). Na wyspie odbywają się tajemnicze rytuały voodoo, którym przewodzi kapłanka Shakira, podwładna Rackhama. Wszystko jest jednak podporządkowane  odzyskiwaniu skarbów zaginionej Atlantydy, której pozostałości znajdują się przy brzegach wyspy, strzeżone przez humanoidów. Po zamordowaniu jednego z rozbitków, reszta trafia pod klucz Rackhama, któremu partneruje nieziemsko piękna Amanda(Barbara Bach), kontaktująca się z humanoidami córka profesora Marvina(świetny Joseph Cotten), porwanego przez Edmonda biologa, mającego pomóc mu w jego niecnych planach. Jakby tego było mało, na wyspie znajduje się czynny wulkan, którzy może wybuchnąć w każdej chwili, co jest portretowane ujęciami gotującej się lawy, przerywającymi co jakiś czas właściwą akcję. 





Akcja toczy się szybko, bez zbędnych przestojów, zarysowując wiele wątków, które giną w natłoku zdarzeń. Jednak ta wielowątkowość niespecjalnie przeszkadza, dzięki dobremu wyczuciu reżysera. Sergio Martino, włoski twórca oryginalnych gialli, takich jak The Strange Vice of Mrs Wardh, All The Colors of the Dark, czy Torso, a zarazem reżyser opisywanego już na naszych łamach cannibal movie Mountain of the Cannibal God, stworzył wspaniałe, trzymające w napięciu do samego końca przygodowe widowisko z elementami horroru; obraz który ogląda się jednym tchem, bez zmrużenia oka. Nie silący się na oryginalność, czerpiący z wielu różnych źródeł, lecz zaskakująco udany. Pełen świetnych aktorskich kreacji (Johnson, Cassinelli, Cotten), wspaniale, "oldschoolowo" ucharakteryzowanych ludzi-ryb, będącymi jednymi z najciekawszych "lovecraftowskich" potworów, czy ciekawie ukazanego obrzędu voodoo. Obraz całkowicie zapomniany, nawet wśród fanów włoskiego kina tamtego okresu. Zdecydowanie wart polecenia.

haku

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz