czwartek, 30 października 2014

Filmy Kryminalne PRL-u. Seans Podwójny ze Wstępem.


Kino gatunkowe w PRL-u, może za wyjątkiem filmów wojennych, dramatów i komedii, było w fatalnej kondycji. Filmów kryminalnych w tym okresie powstało niewiele. Był to gatunek pozbawiony tradycji, programowo pogardzany przez czołowych reżyserów, skupionych na kręceniu filmów ambitnych, poruszających ważne tematy i uznawany za niepotrzebny w warunkach Polski Ludowej. Równie wrogo co reżyserzy nastawiona była krytyka, zarzucająca polskim kryminałom banalność, tandetę, płytkość przekazu oraz oderwanie od rzeczywistości. Brakowało wyspecjalizowanych twórców, w wyniku czego z konieczności nurtem kryminalnym, bądź też, patrząc z szerszej perspektywy, kryminalno - sensacyjnym zajmowali się reżyserzy z drugiego szeregu, debiutanci albo filmowi najemnicy, reżyserzy wszechstronni, próbujący sił w różnych gatunkach: Janusz Majewski i Sylwester Chęciński, dziś kojarzeni przede wszystkim z komediami.

Wysyp kina kryminalnego w Polsce nastąpił w latach 60-tych, szczytowym okresie komunizmu, kiedy tak zwana "polska szkoła filmowa" zaczęła odchodzić do lamusa, dokonywano rozliczenia z tematyką wojenną, a zainteresowania filmowców ewoluowały w kierunku życia współczesnego. Do kina przenikały wzorce zachodnie, twórcy próbowali odzwierciedlić pełny obraz życia codziennego, a nie tylko wybranych zjawisk. Dziury tematyczne próbowano łatać w rozmaity sposób, gdyż import filmów z innych państw demokracji ludowej, czy ograniczony zakup filmów zachodnich nie rozwiązywał rosnącego zapotrzebowania, dlatego rodzima kinematografia starała się własnym sumptem wypełniać luki.

Niestety nakręcenie obrazu kryminalnego w realiach PRL-u nastręczało wiele trudności. Ogólnie proces tworzenia filmów w tamtych czasach był niezwykle skomplikowany i trudny, przypominający drogę przez mękę. Kwestie te porusza Arkadiusz Gajewski w swoim dziele "Polski film sensacyjno - kryminalny (1960-1980)", szeroko opisując strukturę i zasady funkcjonowania polskiego przemysłu filmowego, problemy z jakimi musieli borykać się filmowcy oraz drogę, jaką musiał przejść film, zanim został dopuszczony do dystrybucji kinowej. Polityka repertuarowa prowadzona przez powołane obok cenzury urzędy i organa była silnie zideologizowana, niespójna i wymierzona w ograniczenie swobody artystycznej poprzez siłowe narzucanie własnego zdania. Z jednej strony miały to być filmy komercyjne dostarczające masom rozrywki, z drugiej obrazy te miały ukazywać we właściwym świetle wytyczne polityki propagandowej partii.

Filmy kryminalne nie cieszyły się popularnością w szeregach decyzyjnych, bowiem pokazywały gorszą stronę życia w PRL-u, wszelkie niedostatki, życie marginesu społecznego, stały w sprzeczności wobec oficjalnie podtrzymywanego mitu o państwie socjalistycznym, traktowanym jako kraina wspaniałości pozbawiona problemów. Niewygodne tematy: dewiacje społeczne, wskaźniki przestępczości, alkoholizmu, gwałtów były skrzętnie ukrywane i poddawane stosownej manipulacji. Stąd brała się tendencja do ograniczania lub rugowania podobnych kwestii z filmów. W systemie kontroli roztoczonym nad środowiskiem filmowym szczególnie ważną rolę odgrywały Komisja Oceny Scenariuszy oraz Komisja Kolaudacyjna przy Ministerstwie Kultury, nie wspominając o cenzurze, które dysponowały szerokim wachlarzem instrumentów, dzięki którym wymuszały zachowanie wymogów odpowiadających wytycznym kulturalnej polityki partii.

Na porządku dziennym było: narzucanie twórcom własnej woli, przymuszanie do naniesienia poprawek , niekiedy wzajemnie się wykluczających, na ogół oderwanych od realizmu i wypaczających pierwotny sens, zatrzymywanie filmów na półkach na bliżej nieokreślony czas, ograniczanie dystrybucji. Filmowcy bardzo często podczas procesu realizacji otoczeni byli różnej maści konsultantami i doradcami, rekrutującymi się z różnych służb mundurowych - od policji i służb specjalnych po wojsko, co bywało mocno uciążliwe i ograniczało swobodę, ale patronat i opieka mundurówki miała też zaletę - skracała drogę do kin oraz ograniczała interwencję cenzury.

Polskie filmy kryminalne z PRL-u nie przetrwały próby czasu. W większości jawią się jako dzieła bardzo naiwne, oderwane od rzeczywistości, przesiąknięte propagandą, nieudolnie zrobione, pozbawione suspensu, i tak ważnej dla gatunku dramaturgii. Niemniej, pomimo widocznych mankamentów, nie można im jednak odmówić specyficznego uroku. Nie wszystkie zasługują na pamięć, ale nawet w tej wąskiej grupie tytułów, jakie zostały nakręcone, można znaleźć kilka perełek i uznać je za pozycje klasyczne. Te zasługujące na wspomnienie powstały w końcu lat 60-tych. Początek tej dekady, choć obfitował w filmy kryminalne, że wymienię chociażby "Dotknięcie nocy", "Ostatni Kurs", "Zbrodniarz i panna", "Dwaj panowie N", "Spotkanie ze szpiegiem", to jednak każdy z nich, w mniejszym bądź większym stopniu, był pozycją niedopracowaną, charakteryzującą się nadmierną powagą i dystansem do własnej gatunkowej przynależności. Dopiero pod koniec tego dziesieciolecia w kinach pojawiły się dzieła bardziej dojrzałe - "Morderca zostawia ślad", "Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię" i "Tylko umarły odpowie" - znamionujące zachodzące zmiany; co ważniejsze, dające podstawy pod dalszy rozwój gatunku. Tymczasem w kolejnej dekadzie, epoce Gierka, rozwój filmu kryminalnego został zahamowany, a na wspomnienie zasługują jedynie dwa tytuły - "Brylanty pani Zuzy" oraz "Przepraszam, czy tu biją?".

Ponieważ do większości PRL-owskich filmów kryminalnych dotrzeć niezwykle trudno, do krótkiego omówienia wybrałem dwa, które bez cienia wątpliwości można zaliczyć do wąskiego grona klasyki filmowego kryminału polskiego. Wybór "Zbrodniarza, który ukradł zbrodnię" oraz "Tylko umarły odpowie" wynikał również z faktu, że oba tytuły rozgrywają się współcześnie. Do miana klasyków na pewno trzeba zaliczyć także: "Morderca zostawia ślad" i "Wśród nocnej ciszy", których akcja odnosi się do czasów przeszłych. Z tego względu zabrakło ich w tym zestawieniu.


"Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię" (1969), reż. Janusz Majewski


Film Janusza Majewskiego to przykład współpracy twórców filmowych z funkcjonariuszami MO. Za kanwę scenariusza posłużyła powieść Krzysztofa Kąkolewskiego, nagrodzona w konkursie zorganizowanym przez Komendę Główną MO, która, choć opowiadała fikcyjną historię, to bazowała na autentycznych aktach. Powieść przyjęła dość niecodzienną formę, gdyż składała się głównie z różnych dokumentów, natomiast niewielka część stanowiła komentarz odautorski. Fabuła osnuta jest wokół rozmowy prowadzonej przez dziennikarza z emerytowanym kapitanem MO, który zdaje relację na temat prywatnego śledztwa prowadzonego w sprawie zabójstwa Ewy Salm, zwanej Księżniczką. Uważał bowiem, że śmierć kobiety związana jest z jego ostatnim dochodzeniem w karierze zawodowej, dotyczącym napadu rabunkowego na kierownika sklepu, w którym była jednym ze świadków.

Treść mało ambitna, natomiast forma jak najbardziej. Całość została utrzymana w konwencji paradokumentalnej z dość niespotykaną techniką narracyjną. Majewski początkowo prowadzi akcję w sposób linearny, lecz historia bardzo szybko rozpada się na części, zmieniając chronologię wydarzeń. Fabuła posuwa się naprzód, ale widziana jest z różnych ujęć czasowych. Retrospekcja goni retrospekcję, jedno opowiadanie przeradza się w następne, przybierając formę szkatułkową. Połączenie tych wszystkich wątków daje pełen obraz prowadzonego śledztwa, przejścia między czasem przeszłym a teraźniejszym, a w końcówce powrót do klasycznej narracji. Film wciąga pesymistyczną tonacją, nieco naturalistycznym nastrojem i chłodem realizacyjnym. Zamysł ten znajduje odzwierciedlenie w zdjęciach. Był to ważny element stylizacji wynikający z wykorzystania naturalnego oświetlenia i plenerów, fotografowanie z ukrytej kamery, zastosowania prostoty kompozycji potęgującej zamierzoną szorstkość.

Dzieło Majewskiego to także, przede wszystkim dzięki zdjęciom, drobiazgowo skonstruowany portret Warszawy końca lat 60-tych - akcja rozgrywa się zarówno w obskurnych melinach na Pradze, jak i dość luksusowych, jak na warunki PRL-u, dzielnicach willowych, zamieszkiwanych przez inteligencję. Silnie wyeksponowano wątki obyczajowe z życia marginesu społecznego - niepracująca, tak zwana bananowa młodzież, panienki lekkich obyczajów, prywaciarze, aferzyści, bywalcy melin pijackich - pokazanego bez emocji w sposób typowy dla maniery kina dokumentalnego. Surowa muzyka autorstwa Wojciecha Kilara eksponująca niepokój i wzmacniająca napięcie idealnie uzupełnia się ze zdjęciami.

A jednak, mimo etykiety filmu kryminalnego, reżysera nie interesowała afera, która legła u podstaw historii i metodologia pracy milicji, a psychologia postaci, szczególnie głównego bohatera prowadzącego śledztwo. Było to swoiste novum w filmie kryminalnym. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, aby w filmie tego gatunku przedstawiano stan emocjonalny milicjanta, jego życie osobiste, spostrzeżenia, wątpliwości, stosunek do sprawy i podejrzanych. Zupełnie nowy wizerunek milicjanta, postać jeszcze cokolwiek sztywna, dalej odpowiednio stylizowana na śledczego-dżentelmena, ale nie tak purytańska jak chociażby kapitan Berent z "Gdzie jest trzeci król?", który zachowywał się tak jakby całym sensem jego istnienia była wyłącznie praca. Siwy w aktorskiej kreacji Zygmunt Hubnera to samotnik chadzający własnymi drogami, postać bardzo oszczędna, lakoniczna, dość skryta, pełna rozterek i wątpliwości, jednak zapadająca w pamięć do tego stopnia, że aktor ten dziś wyłącznie kojarzony jest z tej jednej roli.



"Tylko umarły odpowie" (1969), reż. Sylwester Chęciński


Pod względem treści nie jest to żaden przełomowy film dla gatunku. Na tle PRL-owskich kryminałów wyróżnia się czymś zupełnie innym, a mianowicie obrazuje posunięte aż do maksimum zaangażowanie i poświęcenie wobec wykonywanej przez funkcjonariuszy pracy. Kapitan Wójcik wraz z sierżantem Kłoskiem prowadzą śledztwo w sprawie morderstwa kasjera zakładu przemysłowego Proton, którego ciało znaleziono w kasie pancernej. Dochodzenie idzie bardzo opornie, nawet pomimo włączenia się do akcji służb specjalnych, aż w końcu utyka w martwym punkcie. Bohater kluczy, próbuje trafić na jakiś ślad, który popchnąłby śledztwo do przodu. Czymś takim jest kolejne zabójstwo, którego ofiarą pada kochanka kasjera, jednakże Wójcik ze względu na osobiste podejście do sprawy zostaje od niej odsunięty, ale nie zamierza odpuścić i prowadzi je dalej na własną rękę.

Okazuje się, że zamordowany kasjer nie był tym za kogo się podawał, lecz członkiem siatki szpiegowskiej ulokowanej na terenie zakładu. Dochodzi do odejścia od konwencji kryminalnej i ważniejsza od tego, kto zabił, staje się kwestia dlaczego kasjer musiał zginąć i co skrywa jego przeszłość. A jedyną osobą, która jest w stanie odpowiedzieć na te pytania, jest właśnie zamordowany. Zagadka przeradza się w prawdziwy labirynt, po którym porusza się Wójcik; jednocześnie tajemniczy przeciwnik dybie na jego życie, organizując zamachy. Sprawa ewoluuje, punkt ciężkości zostaje przeniesiony ze zwłok zabitego na jego przeszłość, w której tkwi klucz do rozwiązania śledztwa.

Wójcik to, jak na warunki policyjnego filmu z PRL-u, bohater bardzo nietypowy. Niby jest zawodowcem, ale szybko daje się porwać nurtowi sprawy, co powoduje, że w końcu zaczyna traktować ją bardzo osobiście. Traci dystans, a poszukiwanie mordercy urasta do rangi prywatnej rozgrywki oraz starcia dobra ze złem. Rozwiązanie sprawy to dla Wójcika punkt honoru, temu celowi podporządkowuje wszystko - karierę, życie prywatne, miłość. Nic innego się nie liczy. Praca przeradza się w obsesję. Obsesja prowadzi do zaślepienia i bezsilności. Od bezsilności w sprawie zdobycia niepodważalnych dowodów już tylko krok ku desperacji. Wójcik wie kto jest mordercą, ale żeby zmusić podejrzanego do zeznania decyduje się na desperacki krok. Cel uświęca środki.

Mroczny klimat filmu z przeszywającą muzyką Kilara, determinizm losów, brak optymistycznego zakończenia, wyłamującego się z obowiązujących ideałów sztuki socjalistycznej, ukazanie "metod śledczych" w żaden sposób nie pasujących do lansowanego wizerunku "milicjanta bez skazy", konflikt między obowiązującym prawem a własnym sumieniem sprawiają, że kryminał Chęcińskiego nabiera cech dramatu, wzbogaconego o elementy psychologiczne pojedynku pomiędzy stróżem prawa a mordercą.

vindom

3 komentarze :

  1. ,, Tylko Umarły Odpowie'' to diablo udany film, polski neo noir z prawdziwego zdarzenia. Ekranizacja jednego z najbardziej stylowych kryminałów, jakie powstały w PRL - ,, Czas się zatrzymuje dla Umarłych'' Andrzeja Wydrzyńskiego ( pseud. Artur Morena ) . W książce, jak i w filmie jest wszystko, co trzeba i jak trzeba - no i jeszcze Filipski, który do takich ról się urodził . I niestety polskie kino tylko w niewielkim stopniu dało mu tę szansę , na jaką zasługiwał . Po części sam wiele zaprzepaścił za sprawą swoich narodowosocjalistycznych ciągot i od lat 80' jego kariera legła właściwie w gruzach . Comeback w dwutysięcznych to raptem jakiś serialowy drugi plan .
    Warto , choćby z czystej ciekawości obadać wymienione powyżej ,, Brylanty Pani Zuzy'' 71' . Mocno kuriozalna, momentami całkiem niezła, momentami rozpaczliwie chujowa próba wykreowania PRL-owskiego Callaghana - Filipski gra agenta kontrwywiadu z utlenionym łbem i utlenionym wąsem (sic! ) , Halina Golanko się rozbiera i takie tam..
    Innym popapranym, do tego serwilistycznym na potęgę dziełem jest ,, Orzeł i Reszka'' 75' w reżyserii samego Filipskiego . Jest on tu byłym więżnięm politycznym, który ucieka na Zachód i podejmuje współpracę z CIA . Widząc podwójną moralność swoich nowych mocodawców, budzi w sobie prawdziwego Polaka , zawiesza na kołku antysystemowe przekonania i rozpoczyna grę na dwa fronty. Film z tych bardziej ospałych.
    Bardzo udany z kolei jest ,, Południk Zero'' 70' , eastern z akcją na Mazurach tuż po wojnie , Filipski jako zdemobilizowany żołnierz zakłada w miasteczku posterunek MO i przychodzi mu stawić czoła bandzie szabrowników terroryzujących miejscową, autochtoniczną ludność . Podobnie, jak w ,, Tylko Umarły odpowie'' w roli czarnego charakteru pojawia się tu Janusz Kłosiński , który na przekór powierzchowności jowialnego chłoporobotnika wyrósł na czołowego bad guya w polskim kinie lat 60' ( jeszcze ,, Ogniomistrz Kaleń'' ) i co by nie mówić, był w tych rolach zaskakująco wiarygodny

    OdpowiedzUsuń
  2. "Brylanty" pamiętam jak przez mgłę. Kiedyś to oglądałem, ale nie od początku. Niektórzy uznają to za takie coś co miało imitować Bonda, farbowany Bond na miarę PRL-u. Choć równie dobrze może być to i Callahan. Filmografii Filipskiego nie znam aż tak dobrze, kilka tu przez Ciebie filmów z nim w roli głównej bym obejrzał. Niewątpliwie talent zmarnowany, przy czym nawet mniejsza o poglądy polityczne. Epizod w "Pitbullu" całkiem strawny, ale rola w tvn-owskich "Kryminalnych" to kuriozum. Zastanawiam się, jak to się stało, że nie przeszkadzały im jego poglądy, kiedy go zatrudniali.

    Kłosiński był wiarygodny, co po trosze może mieć związek z jego fizjonomią. Z twarzy typowy zakapior, a jednak w komediach to jakoś nie przeszkadzało i też się sprawdzał. Bo fizjonomia fizjonomią, a z charakteru to był niespotykanie spokojny człowiek.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja chciałem tylko podziękować Vindomowi za ""Tylko umarły odpowie" i Simplemu za "Południk zero". Świetne filmy.

    OdpowiedzUsuń