czwartek, 20 czerwca 2013

Agatha Christie - Dziesięciu Murzynków. Ekranizacje


Najczęściej adaptowaną przez kino powieścią z dorobku Agathy Christie jest "Dziesięciu murzynków", funkcjonująca również pod tytułami "I nie było już nikogo" oraz "Dziesięciu małych Indian". Dotychczas powstało kilka filmów opartych na tej książce. Oprócz wersji amerykańskich oraz angielskich powstały także stworzone przez kinematografię radziecką oraz hinduską. Trzy najważniejsze ekranizacje nakręcone zostały kolejno w 1945, 1965 oraz 1974 roku. I właśnie o nich traktować będzie poniższe zestawienie.


Fabuła literacka dotyczy historii dziesięciorga osób (siedmiu mężczyzn i trzech kobiet), z których każde było winne czyjejś śmierci, ale z różnych względów zdołało uniknąć kary za popełniony czyn. Osoby te pod różnymi pretekstami zostały zwabione przez tajemniczego pana Owena na odciętą od świata wyspę i postawione przez niego w stan oskarżenia. Mimo, że były jedynymi ludźmi na wyspie, nie mogły z niej uciec ze względu na złą pogodę oraz znaczną odległość od stałego lądu. W noc przyjazdu rozpoczyna się makabryczna zabawa, w wyniku której każdy z zaproszonych gości kolejno zostaje zamordowany w sposób wyszczególniony w dziecięcej rymowance.



"And then there were none" (1945)

Sześć lat po opublikowaniu "Dziesięciu Murzynków" powstała pierwsza filmowa adaptacja zatytułowana "And then there were none" nakręcona przez Rene Claira, francuskiego reżysera, który, będąc na przymusowej emigracji, swoją karierę kontynuował w Stanach Zjednoczonych. Był to jego jedyny film kryminalny w dorobku. Nad scenariuszem pracował Dudley Nichols, tak więc para Clair-Nichols w porównaniu do tekstu książki dokonała w wersji filmowej zmian pewnych wątków. Najważniejsza zmiana dotyczy zakończenia - dodano happy-end, w wyniku czego "And then there were none" bliżej do tekstu sztuki, bowiem Agatha Christie w 1943 roku przerobiła fabułę książkową na sztukę teatralną, dodając bardziej optymistyczne zakończenie, zmieniające pesymistyczny wydźwięk oryginału. Innym zabiegiem zastosowanym w trakcie produkcji filmu były zmiany w nazwiskach bohaterów oraz ich kryminalnych czynów. Te ostatnie zostały wymuszone przez panującą ówcześnie cenzurę i kodeks Haysa, zakazujących wzmianek o morderstwie dzieci bądź ciąży wśród nieletnich. W przeciwnym razie film nie zostałby dopuszczony do dystrybucji w kinach.

Ponury klimat został w znacznym stopniu rozjaśniony poprzez wplecenie do scenariusza wielu humorystycznych scen i wątków. Że wymienię tu między innymi fizjonomię przewoźnika pasażerów na wyspę, scenę, w której sędzia Wargrave opowiada anegdotkę o Anglikach na bezludnej wyspie, czy też moment, w którym bohaterowie wzajemnie się szpiegują na korytarzu, jak i również jedną z toczonych rozmów przy partyjce bilarda pomiędzy sędzią a doktorem Armstrongiem. Nie wspominając już o postaci Księcia Nikity Starloffa (książkowym Anthonym Marstonie), zawodowego celebryty uświetniającego przyjęcia swoją obecnością, skarykaturowanym w krótkim występie przez Mischę Auera.

Warto nadmienić, że w filmie nie występują, zgodnie z obowiązującymi regułami kodeksu Haysa, sceny morderstw, tak charakterystycznych dla "Dziecięciu Murzynków". Wszystkie zbrodnie dzieją się jakby poza kadrem, między scenami. Widz informowany jest nie o ich przebiegu, lecz tylko o ich kolejności i wyniku, co obrazuje zmniejszająca się liczba bohaterów na planie i symbolizujących ich figurek Indian na stole w jadalni. Clairowi, pomimo nieco parodystycznego ujęcia, udało się stopniowanie suspensu i dobre oddanie rosnącej atmosfery podejrzeń wśród bohaterów wraz z przybywającą liczbą ofiar. Inscenizując kolejne zbrodnie tak, że wprowadzał śmierć jednej osoby mniej więcej co dziesięć minut akcji, uniknął powtórzeń i zdołał utrzymać napięcie.

Sporym atutem była obsada, choć nazwiska aktorów dla większości współczesnych kinomanów mogą wydawać się obce. Najlepsze wrażenie zrobił Barry Fitzgerald w roli  sędziego Wargrave'a, głównie za sprawą zapadającego w pamięć charakterystycznego timbru głosu. Na koniec ciekawostka - Fitzgerald jako jedyny aktor w historii został nominowany za jedną rolę do Oscara w dwóch kategoriach: Najlepszego Aktora Pierwszoplanowego i Drugoplanowego. Chociaż w filmie nie pojawiają krwawe sceny morderstw, jak ma to miejsce we współczesnych horrorach, to można określić go mianem prekursora slasherów.



"Ten Little Indians" (1965)

Dwadzieścia lat to dla kina niemal cała epoka, a tyle czasu minęło, zanim na ekrany kin trafiła kolejna filmowa adaptacja "Dziesięciu murzynków". Za kamerą stanął George Pollock, który wcześniej zasłynął czteroodcinkowym cyklem poświęconym pannie Marple z Margaret Rutherford w roli głównej, zaś film nosi tytuł "Ten Little Indians". Wersja z 1965 roku różni się zarówno od literackiego pierwowzoru jak i od "And then there were none".

Bez zmian pozostało mniej pesymistyczne zakończenie oraz główny motyw - dziesięcioro osób zostało zaproszonych przez tajemniczego gościa na odludne miejsce, lecz miejsce akcji zostało przeniesione z odludnej wyspy do osamotniej rezydencji znajdującej się na ośnieżonym szczycie górskim. Duże zmiany zaszły w charakterystyce postaci - większość z nich dostała nowe nazwiska i nowe zawody. I tak na przykład stara panna Emily Brent nie była ani starą panną, ani nie nazywała się Brent, tylko Ilona Bergen i była rozwrzeszczaną aktorką, a Lombard zyskał nowe imię - Hugh i stał się nie najemnikiem, a inżynierem. Scenarzyści zdecydowali się na uwspółcześnienie bohaterów oraz dostosowanie ich zawodów, charakterów czy nawet personaliów do panującego klimatu "swinging sixties".

Gdy Pollock kręcił swój film nie obowiązywały go ani mocne obostrzenia cenzury ani kodeks Haysa, dlatego jego wersja jest nie tylko obyczajowo odważniejsza, nie tak konserwatywna jak wersja z 1945 roku, co przede wszystkim bardziej poważna w podejściu do kwestii siły, sprawiedliwości, przemocy, odpowiedzialności oraz nieuchronności kary, a także bardziej mroczna, pozbawiona tej lekkości, jaką Rene Clair zafundował widzom. Rezygnacja z rysu komicznego postaci nadała większej powagi tematowi zaczerpniętemu z powieści oraz uwiarygodniła bohaterów jako przestępców ukrywających niechlubne czyny z przeszłości. Na tym tle szczególnie wyraziście wypada małżeństwo Grohmannów, służących zatrudnionych przez tajemniczego gospodarza. Bohaterowie nie zachowują się już niczym statyczni uczestnicy gry towarzyskiej, są mniej powściągliwi we wzajemnych interakcjach, bardziej energiczni w swoich działaniach, niekiedy po prostu zadziorni bądź zarozumiali. Prezentują zróżnicowany wachlarz emocji. W tym sensie są postaciami z krwi i kości, bliżsi prawdziwemu życiu niż literackiej kreacji. Do filmu wpleciono sceny walki, a nawet sceny miłosne, czyli coś, co byłoby nie do pomyślenia dwadzieścia lat wcześniej.

Nowością było ukazanie scen morderstw, niekiedy dość wymyślnych, dokonywanych na poszczególnych mieszkańcach rezydencji. W zamierzeniu ich wizualizacja miała udramatyzować wydarzenia, zademonstrować przebiegłość i wyrachowanie mordercy, wcielającego się w rolę opatrzności. Jednakże nie wypadło to specjalnie przekonująco, wręcz przeciwnie, u dzisiejszego widza budzić będzie co najwyżej uśmiech politowania. Kiedyś może wypadało to bardziej wiarygodnie. Mielizny scenariusza i środki techniczne pogrzebały cały efekt. Wystarczy nadmienić, że gdy morderca zamierza się z igłą na jedną z ofiar, ta zamiast uciekać, krzyczeć, wzywać pomocy, jedynie siedzi i otwiera ze zdziwienia usta. Zupełnie to nieprawdopodobne i zwyczajnie nieprzekonujące, a takich kwiatków jest więcej. Dziwnym trafem pan Owen zawsze w jakiś tajemniczy sposób potrafił wybawić kolejną ofiarę, tak aby niczego nie podejrzewając została z nim sam na sam i dała się zabić. Więcej w tym wszystkim szczęścia i sprzyjających zbiegów okoliczności niż żelaznej konsekwencji wynikającej z precyzyjnie opracowanego planu pozbycia się winowajców.

W porównaniu do "And then there were none" aktorsko "Ten Little Indinas" wypada gorzej . Na plus zaliczyć trzeba kreacje sędziego, detektywa Blore'a, doktora Armstrona oraz wspomnianych już Grohmannów. Z kolei na nagranym wystąpieniu Pana Owena słychać głos Christophera Lee. Podobnie jak u Claira najsłabiej została obsadzona rola pierwszej ofiary, wcielający się w nią piosenkarz Fabian wypadł tak przeraźliwie słabo, że aż dziw bierze dlaczego pozostali nie wyrzucili go wcześniej z kolejki linowej, gdy udawali się do górskiej rezydencji. Najbardziej efektowne zaprezentowała się Shriley Eaton, zapamiętana z roli dziewczyny Bonda w filmie "Goldfinger", gdzie jej ciało zostało powleczone złotą farbą, jako Ann Clyde (filmowe wcielenie Very Claythorne). Na pewno błędem było wykorzystanie muzyki jazzowej w ścieżce dźwiękowej. Jazz być może był popularny w latach 60., niemniej do makabrycznego klimatu "Ten Little Indinas" zupełnie nie pasował.


"Ten Little Indians" (1974)


Film Petera Collinsona to trzecia z kolei adaptacja słynnej powieści Agathy Christie i zarazem pierwsza zrealizowana w kolorze, obie wcześniejsze wersje były czarno-białe. Akcja została przeniesiona w bardzo egzotyczne miejsce, a mianowicie do odludnego luksusowego hotelu znajdującego się na bezdrożach irańskiej pustyni. Smaczku dodaje fakt, że zdjęcia były kręcone w okresie przedrewolucyjnym, gdy w kraju panował jeszcze Szach Reza Pahlavi. Charakterystycznym znakiem stało się zakończenie filmu, które i tym razem odbiega od książkowego.

Główne wątki filmu, poza zakończeniem, pozostają w zgodzie z treścią powieści, lecz z uwagi na osobę producenta, który zajmował się poprzednią wersją adaptacji, nazwiska postaci zostały zaczerpnięte ze scenariusza tamtego filmu, niektóre pozostały bez zmian, inne uległy pewnym modyfikacjom - zamiast Very Claythorne jest Vera Clyde (połączenie imienia bohaterki z książki i nazwiska z filmu z 1965), podobnie rzecz miała się z ich zawodami i pochodzeniem. Bez wątpienia największym atutem filmu jest obsada, takiej nie miała żadna z poprzednich ekranizacji. Co rola to gwiazda, od ich nagromadzenia, może się zawrócić w głowie. Wystąpili m.in. Richard Attenborough, Oliver Reed, Herbert Lom, Gert Frobe, Adolfo Celi, miejsce znalazło się nawet dla Orsona Wellesa, który użyczył głosu do nagrania na płycie, i w przeciwieństwie do Christophera Lee został uwzględniony w napisach końcowych.

Klimat filmu brytyjskiego reżysera jest najbliższy powieści Agathy Christie. Idealnie łączy suspens z poczuciem zagrożenia, permanentnym strachem przed kryjącym się w mrokach hotelu zabójcą, kolejno mordującym swoje ofiary. Brak tutaj tej specyficznej nuty humorystycznej, wydarzeniom towarzyszy powaga i chłód w relacjach między postaciami. Nie jest to już rodzaj gry towarzyskiej czy atmosfery wesołych lat sześćdziesiątych. Nie ma tu takiej sfery niedopowiedzeń, wszystko dzieje się na poważnie, może niekiedy nawet aż nazbyt poważnie, przez co można odnieść wrażenie, że ogląda się nie film kryminalny, a dramat surrealistyczny. Akcja jest bardziej stonowana, brak jej tej ekspresyjnej energiczności jak w wersji z 1965 roku. Bohaterowie znajdują się w potrzasku, nie mają drogi ucieczki, starają się walczyć o przeżycie, doświadczają wszech opanowującego strachu paraliżującego ich zdolność do logicznego myślenia. Niemal miotają się w swojej bezsilności, bezskutecznie starając się znaleźć mordercę i ocalić własne życie. W końcu zaczynają zachowywać się jak zwierzęta w sidłach, stają się agresywni, podejrzliwi względem siebie, przestają sobie ufać.

Interesującym zabiegiem, takim, który nadał cech prawdopodobieństwa, było osadzenie wydarzeń w wielkim, kilkupiętrowym hotelu, o rozbudowanych piwnicach oraz otoczonego ruinami. Dzięki tej rozległej lokacji morderca mógł działać bardziej swobodnie, był mniej narażony na zdemaskowanie. Przy czym wielkość budynku nie umniejsza złowieszczej atmosfery. We wcześniejszych ekranizacjach morderstw dokonywano w znacznie mniejszych budynkach, które co prawda mogły potęgować klaustrofobiczną atmosferę, ale nie były specjalnie wiarygodne, jeśli idzie o swobodę działania mordercy. Niemożliwe wydawało się, aby nie został zauważony. Jedyna wada podważająca umiejscowienie wydarzeń dotyczyła sprawności przeprowadzonych poszukiwań rozpoczętych po drugim zabójstwie. Osiem osób w tak krótkim czasie, jak zostaje to pokazane w filmie, nie zdążyłoby gruntownie sprawdzić wszystkich pomieszczeń hotelu wraz z okolicznymi ruinami.

Odnośnie błędów, to nieporozumieniem było umożliwienie wykonania piosenki przez Charlesa Aznavoura, wcielającego się w postać Michaela Ravena, bowiem jej wykonaniu towarzyszy gra na instrumentach, które w filmie zwyczajnie się nie pojawiają. Gdyby swój utwór wykonywał a capella, można by jeszcze to zrozumieć. Scenarzyści też zbyt nowatorsko podeszli do dialogów, mocno mieszając i zmieniając je w stosunku do tekstu literackiego. Natomiast stonowanie tempa bywa w pewnych momentach akcji zbyt monotonne, tworząc zbędne dłużyzny. Nie wpływa to znacząco na odbiór filmu, ale niektórych może irytować.


Zobacz także:

"Dziesięciu Murzynków". Film rosyjski

Filmy oparte na powieści "Dziesięciu Murzynków"
 

6 komentarzy :

  1. W końcu pierwszy slasher w historii. Mario Bava w ,, Bay of Blood'' też wyrażnie do tego nawiązał
    ( tylko bez wyliczanki )

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety nie oglądałem żadnego z tych filmów. Ale pierwowzór literacki oczywiście znam - to jedna z moich ulubionych książek Agaty Christie.
    Widziałeś może "Tożsamość" ("Identity", 2003) Jamesa Mangolda, całkiem niezły thriller, w którym widoczne są inspiracje "Dziesięciorgiem Murzynków".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że widziałem, gdzieś go nawet w swoich zbiorach mam do dzisiaj. Czytałem też, że realizując "Obcego" inspirację czerpano właśnie z "Dziesięciu Murzynków"

      Usuń
    2. Tak mi się jeszcze przypomniało, że do książki nawiązywał również "D-Tox" (2002) ze Sylvestrem Stallone i paroma innymi znanymi aktorami, tylko całość wypadła mocno przeciętnie.

      Usuń
  3. Ja widziałem, zajebisty, film, z niszczącym twistem w finale. Scenariusz na Oscara.

    OdpowiedzUsuń
  4. Szukam adaptacji w wersji komediowej. Proszę o pomoc!

    OdpowiedzUsuń