Michael Winner sześciokrotnie pracował razem z Charlesem Bronsonem, jednym z owoców tej współpracy jest "The Stone Killer" (1973). Przykład prostej, ale zarazem klimatycznej rozrywki w najlepszym wydaniu. Thriller sensacyjny utrzymany w konwencji "Dirty Harry" w połączeniu z klimatem lat 70. Jeden twardy gliniarz kontra mafia, sporo akcji - widowiskowych pościgów, krwawych strzelanin, brutalnych porachunków oraz albo przede wszystkim Charles Bronson w roli głównej i Martin Balsam jako głowa mafijnej rodziny, a wszystko to w naturalnej scenerii Los Angeles.
Główny bohater - Lou Torrey to dobry acz brutalnie działający policjant, który nie przebiera w środkach, byleby tylko rozwiązać sprawę i dopaść przestępców. Niczym Harry Callahan, mówi nawet mniej niż on, działa w pojedynkę, nie liczy się ze swoimi szefami, nie waha się siłą wyciągnąć zeznań od podejrzanych. Niekiedy najpierw strzela, dopiero później pyta, o co chodziło. Porywczy charakter i skłonność do szybkiego sięgania po broń ściąga na niego kłopoty. Kiedy w Nowym Jorku zabija nastoletniego rzezimieszka staje się jasne, że w tym mieście jest już skończony. Zostaje przeniesiony na drugi koniec Stanów Zjednoczonych, do Los Angeles. Ale i tam nie dane mu będzie zaznać spokoju - coś, co miało być rutynowym zatrzymaniem, takim się nie okazało. Sprawa, jak to się mówi, miała drugie dno, zaś Torrey został wciągnięty w sam środek porachunków mafijnych. Jeden z bossów, Alberto Vescari, planuje zemstę za to, że czterdzieści lat wcześniej również w ramach porachunków wymordowano jego rodzinę. Realizacją misternie przygotowanego planu ma zająć się komando żołnierzy złożone z weteranów z Wietnamu.
Fakt, fabuła może brzmi z lekka niedorzecznie, szczególnie gdy się zastanowić, kto będzie czekał aż cztery dekady na wyrównanie rachunków. Wiadomo z "Ojca Chrzestnego", że najlepsza jest zemsta podana na zimno, lecz bez przesady. Zresztą nie fabuła jest tu najważniejsza, tylko możliwość podziwiania jedynego sprawiedliwego, mocno przypakowanego z zawadiackim wąsikiem, który bierze sprawy w swoje ręce i z niewielką pomocą wysłużonego rewolweru, oczyszcza miasto z szumowin. Film ogląda się wyłącznie dla jednego aktora - Bronsona oraz sensacyjnych sekwencji, których w filmie nie brak.
Bardzo pozytywne wrażenie wywołuje scena pościgu, gdy Torrey ściga uciekającego na motocyklu zabójcę. Wspaniale dopracowany rajd zahaczający o kolejne lokalizacje: targi, torowisko kolejowe, magazyny i salon samochodowy. Prezentuje się to chyba intensywniej niż już legendarna scena z "Bullitta". Świetna realizacja plus dobrze rozplanowana akrobatyczna choreografia kaskaderów. Jeszcze lepiej prezentuje się moment dokonywanej przez weteranów z Wietnamu egzekucji. Znajdujący się w jednym gabinecie Mafiosi, totalnie zaskoczeni pod gradem kul wydobywających się z karabinów padają jak muchy, jeden przeszyty serią wypada z okna wieżowca i kończy kilkadziesiąt metrów niżej na chodniku.
Winner, jak zwykle kręcąc, sceny korzysta z naturalnych scenerii, co tylko dodaje realizmu, sporo ujęć kręconych z ręki. Mocny, szorstki styl kina ulicznego, trochę świetnych dialogów, choć sam Bronson mówi niewiele, na szczęście pozostali aktorzy, tworząc zróżnicowane charaktery, są bardziej rozgadani. I na sam koniec humorystyczna scena, żeby ktoś przypadkiem nie odniósł wrażenia, że trochę kpiny, ironii i humory w filmie nie było, której nie powstydziłby się sam Tarantino. Zatrzymany handlarz marihuaną daje wykład na temat rodzajów posiadanego "towaru". Jest się czym zachwycić, bowiem "The Stone Killer" mimo upływu czasu nic, a nic się nie zestarzał.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz