niedziela, 27 października 2013

Top 5 Neo-Noir'80.

 
Przyznam, że jakoś nieszczególnie przepadam za kinem z lat 80. i sam nie wiem dlaczego tak jest. Może to kwestia tandetnej stylistyki, może kiczowata tematyka, a może ograniczony wybór w jednym z ulubionych gatunków filmowych, jakim niezmiennie pozostaje dla mnie neo-noir. Dekadę wcześniej praktycznie co roku wychodziło po kilka tytułów, z których część zapisała się złotymi zgłoskami w historii filmu. W latach 90. nastąpił ponownie renesans nawiązujący do klasyki czarnego kina. Tylko lata 80., jako okres przejściowy ma nader skromny dorobek w tym względzie. Na szczęście, mimo niewielkiego wyboru, dało się wyłowić kilka znaczących pozycji, z których właściwie każda zasługuje na szersze omówienie, ale nawet skrótowe ich ujęcie powinno zachować istotę rzeczy. 




Body Heat (1981), reż. Lawrence Kasdan



Hołd złożony klasykom czarnego kryminału, "Double Indemnity" oraz "Out of past", przez Lawrence'a Kasdana, debiutującego po drugiej stronie kamery scenarzysty m.in. "Imperium Kontratakuje" oraz "Poszukiwacze zaginionej Arki". Filmowa opowieść o przebiegłej femme fatale - świetny debiut Kathleen Turner, porównywanej po występie do Lauren Bacall oraz okrzykniętej nowym symbolem seksu; aż szkoda, że nie zrobiła takiej kariery, do jakiej była predysponowana - o kobiecie-modliszce, która sprytnie manipuluje i instrumentalnie traktuje otaczających ją mężczyzn, wykorzystując ich do realizacji własnych celów. O jej determinacji świadczy, że nie zawaha się przed niczym, wykorzystuje wszelkie dostępne środki z ponętnymi wdziękami w pierwszej kolejności. A że jest kobietą pozbawioną wszelkiej moralności, bez najmniejszych oporów zrzuci odpowiedzialność za popełnione czyny na szaleńczo w niej zakochanego naiwnego prawnika Neda Racine (William Hurt). Robiąc tak, że wydaje mu się, że w tym związku on jest inicjatorem całego planu i, jak się to zwykle mówi, pociąga za sznurki. A wszystko to w upalnej scenerii Florydy wraz z całą paletą jej osobliwości. Współczesne noir pełne uwodzicielskiej mocy, przekraczające źródła gatunku. Jeden z tych nielicznych filmów, w których centrum zainteresowania jest kobieta, nie traktowana w kategorii zdobyczy, nagrody czy kochanki utożsamianej jako seksualny symbol. Na kolejny tak przekonujący obraz kobiety bezapelacyjnie rządzącej w męskim świecie kina noir trzeba było czekać do roli Lindy Fiorentino w "Last Seduction".


Against All Odds (1984), reż. Taylor Hackford

Film Taylora Hackforda jest uwspółcześnioną wersją "Out of the Past", tylko zamiast Roberta Mitchuma i Kirka Douglasa, wystąpili Jeff Bridges oraz James Woods. Ten pierwszy wcielił się w postać Terry'ego, bezrobotnego, starzejącego się futbolisty z kłopotami zdrowotnymi, który z braku pracy i gotówki przyjął propozycję od kumpla, właściciela baru, Jake'a (Woods) zlecenie na odnalezienie jego zaginionej dziewczyny (Rachel Ward), córki szefa klubu, który wylał głównego bohatera na bruk. Schemat tak stary jak stary jest gatunek czarnego kryminału. Dobrze znana melodia. Dalej jest również dość typowo, bowiem odnajduje kobietę, nawiązuje z nią przelotny romans, ale, oczywiście, okazuje się, że sprawa jest o wiele bardziej zagmatwana niż na początku sądził. Rozpoczyna się festiwal podstępów, oszustów, zdrad, kłamstw, a Terry, zdany głównie na siebie, sam nie wie, komu może zaufać, a komu nie. Zawiązuje się trójkąt miłosny, gdyż Jake nie ma zamiaru zrezygnować z wybranki, choć w chęci utrzymania związku przyświecają mu cele dalekie od wielkich porywów romantycznych. Niestety, główny problem to zbyt mocno zawikłany scenariusz, intryga jest tak skomplikowana, że w natłoku informacji można się po prostu pogubić. In plus zaliczyć trzeba relacje pary głównych bohaterów, przepełnione napięciem seksualnym, a zarazem dalekich od miana związku idealnego, albowiem opierają się na wzajemnych podejrzeniach oraz nieufności, co czyni je momentami czyni je ciekawszymi od dominującego wątku kryminalnego. W tle pobrzmiewa krytyka wobec takich zjawisk społecznych jak ekologia oraz fair-play w zawodowym sporcie.


Blood Simple (1984), reż. Joel Coen

Od debiutu braci Kaczyńskich żadnemu innego rodzeństwu nie udało się wkroczyć do przemysłu filmowego z takim impetem. Dopóki nie pojawili się oni. Bracia Coen. Od tego czasu dla neo-noir nastały lepsze czasy, bowiem obaj w swojej twórczości wielokrotnie wracali do tego gatunku, a wszystko zaczęło się od debiutanckiego "Blood Simple" z 1984 r. Panowie Joel i Ethan udowodnili, że, aby stworzyć arcydzieło gatunku, za jaki dziś uchodzi "Blood Simple", wcale nie trzeba zatrudniać wielkich gwiazd, wystarczy grupa odpowiednio dobranych aktorskich rzemieślników, którzy przy właściwym pokierowaniu stworzą bardzo wyraziste, charakterystyczne dla kina noir postaci. Mamy do czynienia z kryminałem z krwi i kości, gdzie każda scena, każda następująca po sobie sekwencja ma logiczne uzasadnienie i wszelkie cechy prawdopodobieństwa, a gdzie jednocześnie trudno pozbyć się wrażenia, że film jest pewnego rodzaju koszmarem sennym przepełnionym krwią, chciwością i pożądaniem stężonym do tego stopnia, iż na myśl przychodzi stylistyka horroru. Fabuła tworzy skomplikowany labirynt bogactwa detali, skupiając się na przeciętnych ludziach, których namiętności najpierw prowadzą do sieci zdrad, zaś następnie do tragedii, wydobywając jednocześnie ich najgorsze cechy charakteru. Taniec śmierci rozpoczął się od właściciela pewnego baru w Texasie (Dan Hedaya), który wynajął prywatnego detektywa (M. Emmet Walsh), aby ten uśmiercił jego żonę (Frances McDormand), zdradzającą go z barmanem (John Getz). Plan planem, a życie życiem. Sprawy wymykają się spod kontroli, trup ściele się gęsto, a ta, która miała się dać szybko zaszlachtować, zaczyna rozpaczliwie walczyć o życie z detektywem, który skuszony pieniędzmi zachowuje się jakby postradał rozum. Bracia Coen prezentując już w pierwszym filmie początki swojej twórczej oryginalności, co więcej jako nowicjusze mimo pewnej komiksowej formy uniknęli wpadki w postaci parodii, tworząc zdołali film noir trzymający w napięciu przez cały czas.


8 Million Ways To Die (1986), reż. Hal Ashby

Film nakręcony przez Hala Ashby'ego ze scenariuszem Olivera Stone'a, Davida Lee Henry'ego oraz Roberta Towne'a to pierwsza i bodaj jedyna ekranizacja perypetii Matta Scuddera - literackiego bohatera stworzonego przez Lawrence'a Blocka - byłego policjanta, wydobywającego się alkoholowego nałogu i pracującego jako prywatny detektyw. Zabójstwo drobnego dilera narkotyków na oczach jego żony i dzieci prowadzi do załamania głównego bohatera (Jeff Bridges), który szukając pociechy w kieliszku traci stanowisko zastępcy szeryfa Los Angeles, rodzinę, dom - słowem wszystko na czym mu zależało. Nie jest w stanie zagłuszyć wyrzutów sumienia, a ostatnią deską ratunku, mającą chronić go przed ostatecznym upadkiem na dno, stają się posiedzenia klubu AA, gdzie poznaje tajemniczą kobietę, również uzależnioną od alkoholu, która daje mu zaproszenie na przyjęcie urządzane przez alfonsa i hazardzistę Chance'a Walkera. To początek kłopotów, w jakie się wpakował. Scudder, który wszedł w drogę Angela Moldonado (Andy Garcia), na pozór kulturalnego biznesmana, w rzeczywistości ukrywającego psychopatyczne skłonności handlarza narkotyków, który zabija wszystkich, którzy starają się go albo zdradzić albo oszukać w interesach. Jedną z jego ofiar została Sunny (Patricia Arquette), obiekt uczuć Matta, dorabiająca jako prostytutka, a drugą może być Sarah (Alexandra Paul), jej najlepsza przyjaciółka, również związana z Mattem. Całkiem sprawnie zrealizowany neo-noir, zachowujący zgodność z kanonem gatunku, z dobrą rolą Jeffa Bridgesa, który w latach 80. stał się twarzą współczesnego czarnego kryminału. Film tym bardziej godny odnotowania, ponieważ był ostatnim pełnometrażowym w dorobku Hala Ashby'ego. Reżyser zdołał zrealizować jeszcze dwa filmy telewizyjne zanim w 1988 r. zmarł nie skończywszy sześćdziesięciu lat. Największe sukcesy odnosił w latach 70., gdy nakręcił m.in. "The Last Detail", "Shampoo" oraz "Being There", ten ostatni na podstawie powieści Jerzego Kosińskiego.


The Morning After (1986), reż. Sidney Lumet

Jeff Bridges, w zestawieniu po raz trzeci i ostatni. Wraz z Jane Fondą zagrali główne role w kryminale Lumeta. Fonda za występ w "The Morning After" uzyskała nominację do Oscara w kategorii najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Ostatecznie statuetka powędrowała w ręce Marlee Matlin. Uzależniona od alkoholu aktorka, Alex (Fonda) pewnego poranka budzi się z wielkim kacem obok zwłok mężczyzny. A że nic nie pamięta z poprzedniej nocy, jasnym staje się, że będzie główną podejrzaną. W ataku paniki najpierw stara się zatrzeć ślady swojej obecności w mieszkaniu nieznajomego, a następnie uciec z kraju, na szczęście na swojej drodze spotyka byłego policjanta, Turnera (Bridges), który jako jedyny wierzy w jej niewinność i stara pomóc w rozwiązaniu zagadki. Wykazuje więcej zrozumienia niż ten trzeci, bez którego żaden porządny neo-noir nie może się obejść, czyli mąż Alex, fryzjer Joaquin Manero (Raul Julia), który chce się z nią rozwieźć, jako że ma zamiar związać się z kobietą z wyższych sfer. Początek filmu zapowiada się bardzo obiecująco, lecz im więcej czasu upływa na ekranie tym fabuła staje się dziurawa, pewne wątki ulegają zatarciu, inna ich część pozostaje niejasna, pojawiają się luki spowalniające tempo akcji. A mimo to warto "The Morning After" obejrzeć, nie tylko z powodu nazwiska reżysera, co z uwagi na parę głównych bohaterów. Bridges idealnie odnajduje się w roli jedynego człowieka na którego może liczyć Alex, początkowo jako przyjaciel, później jako kochanek. Drugi atut filmu to operowanie kolorem. Los Angeles w wizji Lumeta to miasto pełne pastelowych barw z mocno wyeksponowanymi słonecznymi otwartymi przestrzeniami. Efekty wizualne tworząc niepowtarzalny klimat maskują, mielizny scenariusza związane przede wszystkim z ujawnieniem osoby mordercy, odbierające, że tak to ujmę, cały romantyzm wynikający z tego procesu właściwego czarnemu kryminałowi, czy kryminałowi w ogóle.

vindom

13 komentarzy :

  1. Widziałem wszystkie, oprócz ostatniego - najwyżej postawiłbym film Coenów. Ale jak chodzi o całą dekadę , to dla mnie bezdyskusyjnym numerem jeden pozostaje ' Harry Angel'.
    Tam by jeszcze parę fajnych tytułów znalazł ; ' Johnny Przystojniak' Hilla, ' Dom Gry' Mameta, ' Pan Hire' Laconte'a , ' Po zmroku, Kochanie' Foleya , tak od kopa .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Po zmroku" to dodałem w tekście o neo noir lat 90. "Harry'ego Angela" pominąłem celowo, dla mnie za dużo z innych gatunków czerpie, tworzy jakby hybrydę gatunkową, gdyby zostawić tylko klasyczne elementy kryminału, to wypadłby blado, choć sam film lubię, lata 80. dla Rourke'a najlepsze, a takiego jak on detektywa-flejtucha, który wygląda jakby spał w ubraniu, to nikt nie podrobi, no i epizod de Niro.

      Usuń
    2. Właśnie z tymi okrągłymi datami, to jest problem. Mnie się wydaje, że okrągła data kończy mijajacą dekadę, a nie zaczyna następną - ale jak to jest liczone w wypadku filmowych dziesięcioleci, to za bardzo nie wiem ( ' After Dark...' 1990 )
      ' Hatty Angel' blado ?! waśc jakoweś duby smalone pleciesz :D
      Przecież to jest panzerdivision wśrod kryminałów
      SPOILER.
      tam element nadprzyrodzony dochodzi do głosu w zasadzie tylko w finale ( wyjaśnieniu zagadki ) , wcześniej nie wiemy co tak na prawdę stoi za tym nieludzkim klimatem.
      Cała intryga to niedościgniona żyleta, jeszcze do tego Nowy Orlean...

      Usuń
    3. Okrągłe daty oczywiście kończą dekady, ale z wygodnictwa przeniosłem "Po zmroku" do następnej dekady.

      Oj tam, od razu, że duby :-D

      Usuń
  2. Najlepszy noir lat 80. to "Blade Runner" ;]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niestety nie załapał się, ale też wybierałem takie niefuturystyczne filmy. Niemniej klasę Blade Runnera doceniam.

      Usuń
  3. Ja widziałem tylko ostatni z nich, "Morning After". Nie pamiętam już szczegółów, ale film jest raczej ciekawy, wciągnął mnie i podobała mi się rola Jane Fondy. Ale gdyby nie Twój opis to bym już nawet nie pamiętał, o czym był ten film ;) W ostatnim czasie zaliczałem głównie stare kino noir i zupełnie zapomniałem, że w latach 80. też powstawały filmy w tej poetyce. Szczególnie film Coenów muszę nadrobić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja właśnie pod wpływem między innymi twoich tekstów powróciłem do starego kina. I nadrabiam zaległości w tym temacie.

      Usuń
    2. To i ja się przyznam, że pod wpływem jednego z Twoich tekstów zaliczyłem w końcu "Dotyk zła" Wellesa ;)

      Usuń
  4. Ja to generalnie mam spore zaległości jak chodzi o klasyczny noir . Niech będzie, żeście mnie obydwaj zainspirowali na dzisiejszy seans : zaraz odpalam ' Out of the Past' , a na drugą nogę ' Gun Crazy'.

    OdpowiedzUsuń
  5. "Sposób Cuttera" Ivana Passera z 1981 r. widziałeś? Też z Bridgesem nawiasem. Bardzo dobry. Może nie jest to stuprocentowe noir, i z tradycji czarnego kryminału korzysta mniej niż każdy z wyżej wspomnianych, ale wpisuje się.

    Co do biedy lat 80 w noirowe klimaty to w sumie taki był model amerykańskiego kina rozrywkowego, że nie pasowało zbyt fatalistycznie. Polityka Reagana, kult sprawności, amerykańscy herosi wygrywający na nowo wojnę w Wietnamie itd. Za to wysyp kina neo-noir i tych wszystkich spokrewnionych z nim blisko thrillerów i thrillerów erotycznych, który miał swoje miejsce w następnej dekadzie był w kluczowej mierze odreagowaniem kiczu lat 80. Coś za coś. Sorry, jeśli piszę tu rzeczy jakoś dla wszystkich oczywiste.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie dla wszystkich musi to, co piszesz, być oczywiste, a jeśli jest, to sobie najwyżej ową wiedzę utrwalą.

      Tak, "Sposób Cuttera" widziałem, faktycznie takie noir niestuprocentowe. Chociaż na pierwszy plan wysuwa się John Heard, filmowy ojciec Kevina, chyba jego najlepsza rola w karierze.

      Szykujesz jakiś nowy tekst na swój blog, bo coś tam głucho ostatnio.

      Usuń
    2. :)

      Pełna zgoda co do roli Johna Hearda, zagrał znakomicie.

      Tak, szykuję, na razie tylko w głowie, ale w tygodniu coś tam się w końcu pojawi.

      Usuń