Szum policyjnego radia. Głos z offu powtarza: "Drop your gun". Czarnoskóry mężczyzna, ubrany w brązowy garnitur nonszalancko opiera się o ścianę. W ręce trzyma rewolwer. Dwóch policjantów celuje w jego kierunku. Powtarzają polecenie ze słyszalnym podenerwowaniem w głosie. Mężczyzna porusza się nieznacznie. Słychać strzały. Jego ciało pada na ziemię. Nagranie zostaje przerwane. Plansza tytułowa pojawia się wraz z dźwiękiem fortepianu. Przenikają początkowe napisy. Pojedyncze uderzenia w klawisze zaczynają mieszać się z toczonymi przez radio rozmowami i tandetną muzyką rodem z taniego horroru. Widzimy ociekającą mrokiem sieć ulic. Mętne światło latarni. Wytarte chodniki, oddychające spalinami przez długie i głębokie pęknięcia. Ponad tym obrazem wisi potężny śmigłowiec. Co chwila z ulgą zniża się i głaszcze przemoczone ulice wąską i ostrą smugą światła.
Tak rozpoczyna się "The Killing of America" jeden z najczęściej omawianych, a zarazem najrzadziej pokazywanych filmów, wpisujących się w nurt mondo. Wyprodukowany jako koprodukcja amerykańsko-japońska – nigdy nie doczekał się oficjalnej dystrybucji w USA. Oprócz Sheldona Renana, reżyserią filmu (oraz scenariuszem) zajął się Leonard Schrader, brat słynnego amerykańskiego scenarzysty Paula Schradera (współpracownika Martina Scorsese, na podstawie scenariuszy którego powstały takie dzieła reżysera, jak "Ostatnie Kuszenie Chrystusa", "Ciemna Strona Miasta", czy legendarny "Taksówkarz"). Klimat tego ostatniego da się niekiedy wyraźnie odczuć w poszczególnych scenach "The Killing of America".
Film posiada wewnętrzny podział na kilka części. Pierwsze odsłony prowadzą nas przez problem dostępu do broni palnej w USA. Publicystyczny skądinąd temat zmienia się nagle, gdy widzimy serię udanych i nieudanych zamachów, prowadzonych przeciwko czołowym politykom amerykańskim. W tej części największe wrażenie robią niepublikowane w mediach, wyjątkowo drastyczne ujęcia z zamachu na prezydenta Kennedy’ego. Oprócz wstrząsu, jakiego doznajemy przez beznamiętne przedstawienie tego obrazu – robi na nas wrażenie wymowa tej sceny. Oto Ameryka, napawa się widokiem śmierci swojego najdoskonalszego chodzącego symbolu. Kolejne odsłony filmu prowadzą nas przez znane (również w Polsce) przypadki snajperów, masowych morderców strzelających bez wyraźnego powodu do przypadkowych ofiar. Kolejnym rozdziałem (w moim przekonaniu najbardziej interesującym) są "szaleni zbawcy". Reżyser włącza w ich grupę Davida Berkowitza (lepiej znanego jako Syn Sama), Herberta Mullina oraz Charlesa Mansona wraz z przedstawicielkami "Rodziny". Związek wiary, szaleństwa, strachu i brutalnych mordów, jaki udaje się zarysować reżyserowi w tej części budzi autentyczny niepokój i zmusza do refleksji. Najmocniejszym akcentem w tym rozdziale jest wątek poświęcony sekcie Jima Jonesa, wraz z szokującym epilogiem w postaci masowego samobójstwa 909 osób. W dalszej części filmu przedstawione zostają nam portrety słynnych seryjnych morderców dokonujących zbrodni na tle seksualnym (składające się między innymi z fragmentów procesu Teda Bundy’ego i wywiadu z Edmundem Kemperem). W finale stykamy się z zabójstwem Johna Lennona.
Film Renana (mimo upływu 32 lat od jego powstania) zachował swoją siłę oddziaływania. Nawet dla współczesnego widza może się okazać wstrząsające, jak zdemitologizowany obraz Stanów Zjednoczonych wyłania się z tego filmu. Nie mam wątpliwości, że "The Killing of America" jest filmem, który przetrwał próbę czasu i wytrzymuje porównanie z takimi obrazami, jak "Zabawy z bronią" (które nota bene – zdają się być filmem Renana w dużej mierze inspirowane), zostawiając je pod wieloma względami daleko w tyle. Przy tym – omawiany tu film nie uderza do tak prymitywnych instynktów, jak wielu przedstawicieli cieszącego się dwuznaczną sławą nurtu video mondo. Nie ma w filmie Renana zbyt wiele miejsca na zaspokajanie niezdrowej ciekawości, jak odbywało się to przy okazji filmów takich jak "Faces of Gore", czy serii "Oblicza śmierci". Twórcy "The Killing of America" posuwają się dalej – formułują ostre tezy i wspierają je szokującym materiałem dokumentalnym – ale robią to po to, żeby sprowokować widza do dyskusji, przez zadanie mu kilku trudnych i niewygodnych pytań.
Poczucie dyskomfortu towarzyszy widzowi niemal przez cały seans. Drażni chłodny sposób ujęcia i niepokojący klimat. Niepokojący - głownie dlatego, że przedstawione nam materiały najczęściej są doskonale znane, jednak kontekst, w jakim zostają postawione, sprawia, że stają się one dla nas obce i trudne do pojęcia. Beznamiętny głos narratora przyprawia o ciarki – szczególnie zapada w pamięć, gdy zestawiony jest z kolejnymi, przejmującymi scenami śmierci, które dane jest nam obserwować.
Z tych i innych powodów – trudno być wobec tego filmu obojętnym. Przedstawienie szokujących scen przemocy na tle wysoce zurbanizowanych metropolii amerykańskich stanowi temat sam w sobie. Reżyser w dużej mierze wzbrania się przy tym przed demagogicznym sposobem przedstawiania poszczególnych wątków (nie jest oczywiście całkiem wolny od tego zarzutu, ale do Michaela Moore’a mu daleko). Przyjmuje on raczej zasadę stawiania pytań, niż sugerowania prostych odpowiedzi. Kreśli przy tym bardzo złożony obraz problemu, który powraca w myślach przez wiele godzin po zakończonym seansie.
Problematyczny i dwuznaczny jest również finał filmu. Obserwujemy w nim zebrany tłum opłakujący śmierć i przerwaną karierę jednego z największych idoli kultury popularnej – Johna Lennona. Z jednej strony dociera do nas autentyczny żal i współczucie po śmierci muzyka połączony z podziwem dla jego dzieła. Z drugiej jednak – mamy przed oczyma widok tłumu, który kreuje i wynosi na szczyt kolejnego przywódcę (duchowego, politycznego, moralnego) po to, aby samemu oczyścić się przez jego śmierć. Wspomniana dwuznaczność jest szczególnie silnie zaakcentowana w scenie, w której tłum opłakujących Lennona fanów modli się dla uczczenia jego pamięci, a z głośników słychać jeden z największych przebojów ex-Beatlesa – "Imagine", który w tym kontekście brzmi co najmniej przewrotnie. Znów powracają pytania o związek sławy, religii i zbrodni we współczesnym świecie. Tego rodzaju sceny i taki sposób dialogu z widzem stanowią o sile obrazu Sheldona Renana.
Kilka wątków osłabia jednak wydźwięk filmu. Niektóre sekwencje wydają się włączone do obrazu na siłę. Pozbawione kontekstu mogą być odbierane przez widza mechanicznie i bez szczególnego zainteresowania. Nie ma przy tym okazji, aby zastanowić się nad nimi w szerszym kontekście. Niekorzystnie wpływa to na spójność filmu.
Widzowie, których nie interesuje problematyka mondo video oraz ortodoksyjni wyznawcy konwencjonalnego kina grozy, mogą sobie "The Killing of America" odpuścić. Wszystkich innych do tego filmu zachęcam, jest to bowiem jeden z najbardziej niepokojących i szokujących obrazów, z jakimi miałem do czynienia we wspomnianym nurcie. Spełnia doskonale jego założenia i staje się do tego przyczynkiem do dialogu na temat strachu, tego jak powstaje, jak się rozwija i jak przybiera masową skalę. Warto obejrzeć ten film także dlatego, żeby zobaczyć, jak obraz przygotowany w dokumentalnej formie dorównuje w kwestii komentowania ludzkich lęków i najmroczniejszych ludzkich skłonności najlepszym, rasowym horrorom.
recenzja autorstwa bloggera uszatyfotel
http://uszatyfotel.pl/
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz