czwartek, 7 sierpnia 2014

Kolega Jamesa Bonda. "When Eight Bells Toll"


Inspiracją do napisania tego tekstu była informacja, że Telewizja Publiczna, jak zwykle chcąc przychylić nieba swoim widzom, wpadła na bardzo oryginalny pomysł i zamierza puszczać w ramach cyklu "Hit na sobotę" filmy o Jamesie Bondzie, w których główną rolę grał Pierce Brosnan. Prawdę mówiąc to ten cykl powinien nazywać się "odgrzewany kotlet", bo oglądanie w kółko tego samego jest mniej więcej tak samo atrakcyjne jak spożywanie rzeczonego kotleta.

Cofnijmy się jednak do czasów nieco odleglejszych, niż seria filmów o agencie 007 z przełomu wieków. W 1971 roku panowała opinia, że rezygnacja Seana Connery'ego z roli Bonda może w praktyce oznaczać definitywne zakończenie serii. Ostatecznie jednak nic takiego się nie stało, szkocki aktor jako Tajny Agent Jej Królewskiej Mości powrócił po raz ostatni w "Diamenty są wieczne", po dwóch latach przerwy rolę przejął Roger Moore, a cały cykl z przerwami kontynuowany jest po dziś dzień. Przemysł filmowy, podobnie jak natura, nie znosi próżni, dlatego wtedy niektórzy producenci filmowi postanowili wypełnić pustkę, tworząc nową, w zamyśle konkurencyjną serię o przygodach innego agenta.

Jednym z takich producentów był Elliott Kastner, który planował stworzyć serię realistycznych, mrocznych thrillerów szpiegowskich, które rywalizowałby popularnością z filmami nakręconymi nad podstawie powieści Iana Fleminga. Kastner poszukując odpowiedniego bohatera  zdecydował się na wybór Phillipa Calverta, postaci stworzonej przez Alistaira MacLeana w "When Eight Bells Toll", której adaptacja miała stanowić pierwszą część serii, nakręcić koniunkturę. MacLean zarówno jako pisarz i scenarzysta znajdował się na fali popularności, filmy "Działa Navarony", "Stacja arktyczna Zebra" i "Tylko dla orłów" oparte na jego twórczości podbiły kina, a przy okazji zebrały dobre recenzje. Pisarz był dla producentów gwarancją sukcesu, czego nie zmieniła finansowa klapa innej z jego powieści - "Lalka na łańcuchu". 


Plany były dość poważne. Do "When Eight Bells Toll" zatrudniono reżysera Etienne'a Periera, główną rolę otrzymał Anthony Hopkins, który, aby wypaść bardziej realistycznie, przeszedł odpowiedni trening. Jest to o tyle zaskakujące, że w tamtym okresie Hopkins nie był aktorem kojarzącym się z kinem akcji. A scenariuszem zajął się MacLean, dokonując przeróbek własnej powieści. Fabuła jak na potrzeby gatunku szpiegowskiego brzmiała dość stereotypowo. Tajny agent Phillip Calvert wraz z niewielkim zespołem współpracowników zostaje wysłany na wybrzeże północno-zachodniej Szkocji, żeby przeprowadzić dyskretne śledztwo w sprawie tajemniczego zaginięcia statku przewożącego ładunek złota. Odnalezienie zguby nie było specjalnie trudne, ale miało swoją cenę - dwóch ludzi Calverta zginęło. Wkrótce jednak okazuje się, że był to pierwszy krok w wykryciu znacznie poważniejszej afery, w którą może być zaangażowany bogaty bizneseman z branży armatorskiej, sir Anthony Skouras (Jack Hawkins), który na luksusowym jachcie wraz z młodą żoną (Nathalie Delon) i kilkorgiem znajomych jak gdyby nigdy nic spędza czas, w tej nieposiadającej żadnych walorów turystycznych okolicy.

"When Eight Bells Toll" mimo że, także za sprawą aktorskich zdolności Hopkinsa, jest faktycznie bardziej realistyczny i mroczny niż jakikolwiek inny film o Jamesie Bondzie z Connerym w roli głównej, to i tak pozostaje czymś w rodzaju bladej imitacji. Wina za ten stan leży chyba przede wszystkim w postaci scenarzysty - Alistaira MacLeana. Szkocki pisarz tworząc powieść nie wysilał się za bardzo i skopiował, albo zapożyczył co bardziej charakterystyczne wątki widoczne w filmach z Bondem. I tak na przykład Calvert na pierwsze spotkanie z szefem wywiadu, nazywanym pieszczotliwie "Wujkiem Arthurem" (Robert Morley, postać niezwykle komiczna, taki "M" na pograniczu karykatury, typ angielskiego gentlemana, który nie chce przyjąć do wiadomości, że główny podejrzany może być winny, tylko dlatego, że należą do tego samego klubu) udaje się helikopterem, co automatycznie przywołuje na myśl wizytę, jaką w "Pozdrowieniach z Moskwy" Rosa Klebb złożyła w tajnej szkole, odwiedzając zabójcę, który później usiłował zabić Bonda. Jacht Skourasa oraz łódź, którą wykorzystywał Calvert, korzystając z przykrywki jako biolog morski" odwołują się do "Operacji Piorun", uczynienie ze złota głównego punktu śledztwa to z kolei nic innego tylko nawiązanie do "Goldfingera", a osadzenie akcji w zatoce i dziwna zmowa mieszkańców dość wrogo odnoszących się do Calverta mogą kojarzyć się z "Dr No". Do kompletu można również dodać, że film Periera ma bardzo podobną ścieżkę dźwiękową do filmów Bonda.


Ale jednoczenie film posiada pewne oryginalne rozwiązania. Phillip Calvert to człowiek pochodzący z klasy robotniczej, który awans zapewnił sobie doświadczeniem zdobywanym w terenie, a nie wykształceniem czy koneksjami. W przeciwieństwie do Bonda nie korzysta z żadnych ekstrawaganckich gadżetów, tylko użytek czyni z siły własnych rąk, głowy i wrodzonego sprytu. Nie jest także typem złotoustego bawidamka, tylko gburowatym twardzielem, niedarzonym zbytnią sympatią. Dlatego wątek romansowy praktycznie nie występuje, zaś piękną Nathalie Delon trudno uznać za kogoś w rodzaju "dziewczyny Bonda" czy femme fatale. Po prostu Calvert nie miał czasu na miłosne uniesienia. Mimo pewnej lakoniczności bohatera, dialogi w filmie to jeden z największych atutów, ale to cecha charakterystyczna dzieł MacLeana i filmów opartych na jego książkach. Drugi równie ważny atut to osadzenie miejsca akcji. Bond przyzwyczaił widzów do pięknych, słonecznych, egzotycznych zakątków świata. Tymczasem "When Eight Bells Toll" rozgrywa się w deszczowej, chmurnej północno-zachodniej Szkocji, miejscu pozbawionym wszelkiego romantyzmu, za to pięknie sfotografowanemu przez Arthura Ibbetson. Zdjęcia i sceny kręcone w trakcie lotu helikopterem nad szkockim nabrzeżem zapierają dech, pokazują pełną, choć surową potęgę natury oraz oddają atmosferę chłodnego realizmu. Niestety, dowodzą też, że ekipa realizacyjna nie dysponowała specjalnie pokaźnym budżetem. Podobnie było ze scenami akcji, w Bondzie były to bardzo widowiskowe, rozbudowane sekwencje, natomiast Perier musiał zadowolić się skromniejszymi rozwiązaniami, toteż część wypada słabo - jak na przykład Calvert wspinający się do zamku, ale są też udane, jak na przykład walka w zatopionym statku, kiedy bohater ratuje się walcząc za pomocą podwodnej pochodni.

Ograniczenia i wady mocno oddziałują na odbiór filmu. Z ich powodu trudno uznać za coś więcej niż film średni. Jako imitacja Bonda się nie sprawdza, jako przedstawiciel osobnej kategorii thrillera szpiegowsko-przygodowego wypada bez rewelacji. Dodatkowo powiela niedociągnięcia wynikające z konwencji literackiej MacLeana - akcja pędząca na łeb na szyje, regularne jak w zegarku odstępy między kolejnymi scenami przemocy, ograniczony romans, luźne wątki, które nie znajdują rozwiązania. I na sam koniec, choć w filmie to początek, jedna z najgorszych scen retrospekcji w filmach, jakie w życiu widziałem. Widzowie tak przedstawioną historią jakoś nie potrafili polubić, widać szybko połapali się, że oportunistyczna próba wykorzystania popularności Bonda została wykonana słabo. Film nie cieszył się wielkim zainteresowaniem, a rozczarowani wynikami finansowymi producenci postanowili zamknąć projekt. I tak zakończyła się filmowa kariera Phillipa Calverta.

vindom

12 komentarzy :

  1. I tak tych powtórek jest mniej niż w przypadku "Stawki" albo "Pancernych", które pokazywane są w TV przez cały rok na różnych kanałach :D
    Mnie też wkurzają ciągłe powtórki, każdy film o Bondzie widziałem już po kilka razy, a najchętniej lubię wracać do filmów z Connerym. Ale chętnie obejrzałbym coś innego, nawet jeśli to będą imitacje Bonda. Można tej serii zarzucać brak realizmu i przesadne efekciarstwo, ale jedno trzeba przyznać - zainicjowała ona całą falę podobnych produkcji i pewnie każdy reżyser marzył o tym, aby nakręcić przynajmniej jeden film o 007.
    "When Eight Bells Toll" (na filmwebie jest tytuł "48 godzin") - jeszcze nie oglądałem, pewnie nieprędko zobaczę, bo w telewizji raczej nie pokażą, a jeśli pokażą pod tytułem "48 godzin" to pewnie przegapię ;)
    Najlepszą według mnie "imitacją Bonda" jest film "Prawdziwe kłamstwa" Jamesa Camerona.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podejrzewam, że jeśli w telewizji ten film mieliby puszczać to chyba pod jakimś innym tytułem. Bo "48 godzin" to, jak zwykle w takich przypadkach, niedorzeczny i można pomylić go z filmem Hilla.

      Z takich Bondo-podobnych o większym realizmie to filmy o Harrym Palmerze godne są polecenia.

      Usuń
    2. Pewnie będe osamotniony w tym co napiszę :) Ale ja bardzo, bardzo lubię te dwa Bondy z Timothy Daltonem. I już. To tyle w tej kwestii :)

      Usuń
    3. nie będziesz, ja także je lubię, z tym że do Bonda podchodzę całkowicie bezkrytycznie. :)

      Usuń
    4. To faktycznie mniejszość, w dodatku egzotyczna ;-) "Ciało obce" w bondowskim cyklu.

      Usuń
    5. ,,Licence to Kill'' był super, Dalton grożny, jak jeszcze żaden Bond, zero autoironii. I to było na ten czas dobre, bo Moore w ,, View to Kill'' już nudzil na potęgę.

      Usuń
    6. Jak patrzę z perspektywy czasu, to mi wychodzi, że Moore jako Bond nudził od początku do końca. Nawet dziewczyny miał jakieś takie gorsze.

      Usuń
    7. W ,, Man with golden gun'' ,, Spy who loves me' ,,Live & let die'' i w czymś tam jeszcze był OK , ale pod koniec pontyfikatu, to już Moneypenny byłaby lepszym Bondem, niż on.
      Mnie zdecydowanie nie przypasił Brosnan , poza Goldeneye.

      Usuń
  2. The Ipcress File z Cainem dużo lepsze.

    Amerykanie też mieli swojego Bonda, który doczekał się serii adaptacji - czyli Matt Helm, w którego wcielił się Dean Martin. Nigdy nie widziałem tych filmów z Martinem, ale książki Hamiltona (przynajmniej z tych, które czytałem) są całkiem fajne.

    Jest też Modesty Blaise komiksowo/książkowa kobieta szpieg stworzona przez Petera O'Donnella i Jima Holdaway'a, Tarantino jest fanem...

    http://ladymanson.com/galleries/movies/MoviesNQ/displayimage.php?pid=96628&fullsize=1

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten "Ipcress" właśnie to pierwszy z cyklu o Harrym Palmerze.

      Filmów o Helmie nie widziałem, słyszałem, że to bardziej taka parodia, coś podobnego do dwóch filmów o Flincie, którego grał James Coburn.

      Nie wiem czy jeszcze są, ale jakiś czas temu filmy z Helmem i Flintem można było obejrzeć na You Tube.

      Usuń
    2. "Ten "Ipcress" właśnie to pierwszy z cyklu o Harrym Palmerze."

      Wiem, wiem, chodziło mi o to, że Ipcress File jest lepszy od When Eight Bells Toll.

      "Filmów o Helmie nie widziałem, słyszałem, że to bardziej taka parodia..."

      Całkiem możliwe, ale książki są raczej na poważnie, tzn. to na pewno amerykańska odpowiedź czy wariacja na temat Bonda, ale nie parodia. Film z Modesty Blaise z lat 60. też jest komediowy, ale komiksy i książki O'Donnella już raczej nie.

      Mi osobiście bondowskie pastisze aż tak bardzo nie przeszkadzają. Sam Bond - w wersji filmowej - miał do komediowej stylistyki całkiem niedaleko, a w okresie z Moorem to już właściwie była parodia. True Lies, o którym wspomina Mariusz, też trzeba by zaliczyć do tej kategorii.

      Filmów z Flintem też nie widziałem. Pamiętam, że kiedyś oglądałem The Liquidator z 65. i filmy, które zmontowali z odcinków serialu The Man from UNCLE.

      Usuń
    3. Te książki z Helmem postaram się sprawdzić, bo brzmi to intrygująco.

      Usuń