Przesada? Niekoniecznie. Tak idealnie wyważonych proporcji między grozą, makabrą i wygięciem percepcji świata przedstawionego nie osiągnął bodaj w żadnym innym filmie. Zawsze któreś wychodziło o krok do przodu. Lub, jak kto woli, inne pozostawało w tyle. Jednocześnie jako reżyser, scenarzysta i producent - po raz pierwszy w swojej karierze - Argento zyskuje niezbędną kontrolę nad wszystkimi etapami realizacji. Phenomena przynosi garść fabularnych leitmotivów, obsesyjnie przerzucanych przez niego nieomal z filmu na film, jednakże potraktowanych z zaskakującą, nawet na tak nieujarzmioną wyobraźnię, oryginalnością. Po latach, reżyser wielokrotnie skomplementuje Phenomenę mianem swego ulubionego dzieła. Na pierwszy rzut oka, obraz łączy dystynktywne elementy giallo (seryjny morderca, detektyw – amator) z czystym, irracjonalnym horrorem, jak to już miało miejsce w Suspirii. Niemniej, nie trudno zauważyć, że Argento postawił sobie za cel perfekcyjne przepracowanie tych komponentów, które w tamtym filmie, przy całym wizualnym splendorze, pozostawiały pewien niedosyt: samej fabuły i wieńczącego ją finału. Już sam scenariusz budzi niekłamany podziw. Takiego spiętrzenia uroczych w swej nieobliczalności przegięć, daremnie szukać we współczesnym, wykastrowanym z wyobraźni kinie grozy. Tu "nienormalność" konstruuje wspomnianą wyżej harmonię, gdzie senne wizje bledną przy cudacznościach jawy. A skoro prawda tkwi w oku patrzącego, wszystko zdarzyć się może, kiedy w naturę wejrzymy okiem jej wybryku. Zatem, po kolei :
O
czym szumi alpejski wiatr?
Tym razem nie będzie architektonicznych szaleństw, orgii kolorów, ani rzymskiej secesji. Rzecz rozgrywa się na sielskiej, szwajcarskiej prowincji, pośród malowniczych dolin u podnóża Alp. Już w pierwszej scenie tradycyjnie czeka nas morderstwo na zabłąkanej turystce. Ukazane z jakby mniejszą niż dotąd penetracyjną pasją, acz zderzone z iście panteistycznym rozmachem tła: górskich wodospadów, przecinających pradawną knieję. Gdzie zły wiatr od gór czochra korony drzew, a nocą rozedrgana faktura listowia w obiektywie Romano Albaniego (Inferno) przypomina kłębowisko insektów. Wiatr, który popycha w obłęd, pegaz Henry'ego Fuseliego, H.R. Gigera i Franza Treichlera.
Do tego uroczego zakątka przybywa Amerykanka Jennifer Corvino (Jennifer Connelly), aby rozpocząć naukę w szkole dla dziewcząt. To wyobcowana córka bawiącego wiecznie w rozjazdach słynnego aktora, przedwcześnie opuszczona przez matkę, zamknięta w dostępnym jedynie dla niej osobliwym świecie wrażeń. Umieszczona w internacie, tuż przed snem dowiaduje się od współlokatorki o serii niewyjaśnionych morderstw, którymi żyje cała okolica. Dziewczęta idą spać. I to, co się zaraz po tym wydarzy, będzie właściwą introdukcją tak dla postaci głównej bohaterki, jak i całej ekstrawaganckiej aury tego filmu. Jennifer jest somnambuliczką - lecz nim powstanie we śnie, kamera panoramuje to na nią, to na śpiącą obok koleżankę, która leży w bezruchu, zaś Jennifer nagle zaczyna drżeć i miotać się w pościeli. Wejście w koszmar, który ją nawiedza, następuje bezpośrednio od ujęcia na koleżankę, jakby Jennifer ściągała na siebie jej zły sen, by wyśnić go samej: zdeformowany optycznie śnieżnobiały korytarz i schody z opalizującą barierą ustępują miejsca wizji przerażonej współlokatorki uciekającej przez nieokreślonym niebezpieczeństwem i ginącej okrutną śmiercią. Śpiąca Jennifer w tym czasie wychodzi na okalające szkolny mur rusztowanie... Jej powrót do rzeczywistości nastąpi w środku lasu, z dala od szkoły. Będzie to rzeczywistość, w której jakby nigdy nic z zarośli wyłoni się tresowany szympans i poprowadzi ją za rękę poprzez nocne ostępy do chatki pewnego sparaliżowanego entomologa, nazwiskiem McGregor (Donald Pleasence). Naukowiec, a wraz z nim widz, będą świadkami kolejnego z niezwykłych "darów" Jennifer. Dziewczyna utrzymuje intymny, telepatyczny kontakt z owadami, które na dodatek darzy bezwarunkowym uczuciem. To niebywałe, miłosne ESP oddziałuje też w drugą stronę - insekty w laboratorium McGregora w jej obecności wpadają w amok, samce zaczynają wydzielać wabiące soki, choć nie jest to ich okres godowy...
Jennifer,
napiętnowana przez szkolne otoczenie stygmatem kompletnego świra, znajdzie
oparcie i zrozumienie w osobie kalekiego profesora, którego dotąd jedynym
przyjacielem i wyręką był ów szympans o wdzięcznie teutońskim imieniu Inga.
McGregor jako ekspert od trupich saprofagów, już od jakiegoś czasu pomaga
policji w śledztwie. Teraz oboje z Jennifer połączą siły, tropiąc tajemniczego
mordercę. A mówiąc ściślej, zjednoczą je z owadami, które odegrają tu
pierwszoplanową rolę. Jennifer, która eksterytorialnie postrzega ukryte dla
świata obrazy oczami biedronek, muszych larw i świetlików, której telepatia
może w dowolnej chwili przerodzić się w telekinezę niczym u Carrie, której
środowiskiem naturalnym jest ta krawędź realności, gdzie racjonalizm i
fantasmagoria zgodnie pałaszują z jednej miski - to porte parole samego Daria
Argento.
Do
piekła i z powrotem
Wprawdzie
dwie sceny mordów, jakie mamy w filmie, wypadają sugestywnie, to jednak ma się
wrażenie, że jest to obraz wyjątkowo jak na Argenta pod tym względem stonowany.
Urzekający pokręconą fabułą i "odklejoną" od kartezjańskich norm,
oniryczną logiką zdarzeń, lecz czegoś tu jakby poskąpiono, co mnie
przynajmniej wydało się dziwnie podejrzane. Gdzie się podział ten cały ultra -
gore, który w niedawnym Tenebrae można było wywozić taczkami? Nie spodziewałem
się, że moja cierpliwość zostanie wynagrodzona tak sowicie.
Gdy
doprowadzona do ostateczności szykanami ze strony szkoły Jennifer zdecyduje się
ją opuścić i wyjechać ze Szwajcarii, pozostawiając zagadkę morderstw
nierozwiązaną, ta dopadnie ją sama w nieoczekiwanym momencie. Ostatnie
kilkanaście minut filmu zamknie akcję w klaustrofobicznej przestrzeni, a
gęstniejącej nieubłaganie atmosferze towarzyszyć będzie napięcie enigmatycznej
sytuacji, gdzie logika nie na wiele się zdaje, lecz instynkt alarmuje o
śmiertelnym niebezpieczeństwie. I gdy do narastającej grozy dojdzie znienacka
element zgoła tak absurdalny, że wręcz idiotyczny (najdłuższy chyba kabel
telefoniczny świata), kiedy filmowa powaga poślizgnie się na mydle
niezamierzonej głupoty , które reżyser - prestidigitator nieopatrznie wytrzepał
z kapelusza (?)...wtedy eksploduje Armageddon. Argento dobywa z tegoż kapelusza
ochłap gnijącego, zarobaczonego ścierwa i wali nim widza w twarz, klajstrując
wykrzywioną uśmiechem politowania paszczę, by z dziką rozkoszą za moment
nacisnąć mu swój magiczny, pełen trupiego jadu kapelinder na łeb, aż po samą
brodę.
Jennifer
w ułamku sekundy wyląduje w prawdziwym "Siedlisku Kurwy i Szatana", z
którego jedyna droga wyjścia prowadzi przez hektolitry zwłok ludzkich w stanie
płynnym, breję białych robali, przez ogień i wodną topiel. Gdzie przyjdzie
stawić czoła potworom ludzkim i tym, z których natura okropnie sobie
zakpiła (w genialnej charakteryzacji Sergio Stivalettiego, inspirowanej
genetyczną anomalią, znaną jako syndrom Pataua). Lecz nie będzie w swej walce
osamotniona, jej sprzymierzeńcy (spod ręki Luigi Cozziego, tu majstra od
efektów wizualnych) przybędą z odsieczą. I kiedy wszystko się uspokoi, da o
sobie znać jeszcze jedno przejście. Przez krew. A tej nie zabraknie. A że Matka
Przegięć kocha swoje dziatki, najwięcej przeleje jej najłagodniejszy z
łagodnych. To się nazywa finał.
Cherchez
la Femme
Czternastoletnia Jennifer Connelly, mająca za sobą pamiętny epizod w Dawno Temu w Ameryce Sergia Leone, zalicza bardzo udany debiut w roli głównej. Jak na było nie było, amatorkę, ujmująco i bez fałszywej nuty obnaża emocje bohaterki. Przenikającej świat witalnym "trzecim okiem" nierozbudzonej seksualności, gdy jeszcze aktywne są te pierwotne pokłady jaźni, gdzie Eros i Tanatos stanowią uśpioną jedność, zanim zostaną rozdzieleni na zawsze.
I jeszcze parę słów o muzyce. Ścieżka dźwiękowa Phenomeny jest zróżnicowana, tak w stylach, jak i w poziomie. Dyżurny Goblin w reprezentacji klawiszowca Claudia Simonettiego i basisty Fabia Pignatelliego znów nie zawodzi, za to utwory modnych w tamtym czasie gwiazd heavy metalu (Iron Maiden, Motorhead), czy post punka (Andi Sex Gang) pasują tu jak świnia do karety. To, co mogło przydać szwunga na poły campowym Demonom Lamberto Bavy, w tym filmie nijak nie koresponduje z nastrojem, do tego nie stroi z montażową dynamiką ilustrowanych scen, powodując wkurwiający dysonans.
Jednak ten najbardziej czarowny i trafiający w sedno muzyczny motyw, wysmażył basista The Rolling Stones, Bill Wyman. Skąd najstarszy i najbardziej amorficzny ze Stonesów się tutaj znalazł, nie będąc w końcu ani jakąś gwiazdą na aktualnym topie, ani nikim z bliskiego kręgu reżysera, ani też autorem muzyki filmowej? Moim zdaniem Wyman pojawił się tutaj nieprzypadkowo. W 1984 roku zrobiło się o nim w świecie głośno, gdy 47-letni muzyk wdał się w płomienny romans z 14-letnią modelką Mandy Smith (niewątpliwie wartą tego grzechu). Właśnie ktoś taki miał szanse bezbłędnie wczuć się w klimat horroru z emanującą blaskiem dziewczęcości (także 14-letnią) heroiną na pierwszym planie. I przekuć swe defloracyjne sny na misternie niepokojącą impresję, punktowaną namiętnie mięsistym, zachłannym delayem. Oto Bill Wyman i jego bezgłówkowy bas Steinbergera w "montażu" naszpikowanym wiadomą symboliką. Posłuchajmy:
I jeszcze parę słów o muzyce. Ścieżka dźwiękowa Phenomeny jest zróżnicowana, tak w stylach, jak i w poziomie. Dyżurny Goblin w reprezentacji klawiszowca Claudia Simonettiego i basisty Fabia Pignatelliego znów nie zawodzi, za to utwory modnych w tamtym czasie gwiazd heavy metalu (Iron Maiden, Motorhead), czy post punka (Andi Sex Gang) pasują tu jak świnia do karety. To, co mogło przydać szwunga na poły campowym Demonom Lamberto Bavy, w tym filmie nijak nie koresponduje z nastrojem, do tego nie stroi z montażową dynamiką ilustrowanych scen, powodując wkurwiający dysonans.
Simply
Tak jest, jeden z lepszych cudow wysmazonych przez Argenta, a zarazem ostatni naprawde dobry. Szympans z brzytwa to kawal kurwa chorej wyobrazni, ktory tym bardziej robi wrazenie, ze znika w momencie najwiekszego napiecia :D Iron Maiden jako sciezka raczej bekowi, Motorhead tez zreszta z dupy wyjeci - oni sie chyba sami wprosili na ten soundtrack. Z przyjemnoscia odnotowuje Simply, ze zaczales pisac, wieszcze ci wielka kariere w undergroundzie :)
OdpowiedzUsuńGdy pierwszy raz obejrzałem ten film przyklasnąłem ogólnej opinii, że to jeden z najsłabszych filmów Argenta. Ale po drugim seansie okazało się, że to jednak niedoceniane arcydzieło. A rewelacyjna końcówka sprawiła, że oceniam ten film wyżej od "Suspirii", gdzie finał mocno rozczarowuje. Muzyka w kilku partiach niedopasowana, ale motyw tytułowy (autorstwa Simonettiego) jest genialny, więc mimo wszystko muzykę oceniam pozytywnie. Jennifer Connelly - świetna! Wolę ją w tym filmie niż np. w oscarowej roli w "Pięknym umyśle", choć tu była już zupełnie inną Jennifer, bardziej dojrzałą. "Phenomena" to fenomenalne kino, na pewno jeszcze nieraz do niego wrócę.
OdpowiedzUsuń@ Conradino
OdpowiedzUsuńDzięki za miły respons i za wiarę :D Tak, ten metal tu był wyjątkowo niedobrany, taka z dupy zagrywka pod młodzieżową publiczkę. Tak jak w wielu filmach z póżniejszych 90-tych bywało z hip hopem . Tylko stary pryk Wyman pokazał, że wie , w którą stronę się kółka kręcą :) Imo ostatnim wybitnym filmem Darka, do którego nie mam żadnych zastrzeżeń, jest ,,Opera'' 87'.
@ Mariusz
Ja też z początku tego filmu nie doceniłem jak należy. ,Suspirie'' stawiam wyżej przez ten dizajnerski odlot, ale ,,Phenomena'' mimo skromniejszej strony wizualnej ma w sobie chyba większy odpał : podejrzewam, że Argento specjalnie taką durną scenę z kablem wstawił, żeby widz zaczął się przesadnie wyluzował i zaczął chichrac i wtedy przykurwił tym całym gigantycznym splatterem, biorąc go z totalnego zaskoczenia.
Jennifer Connelly miała potem doskonałą rolę w ,,Requiem for a Dream''.
kopiesz dupe, panie Simply,a ja się zastanawiam, ile masz lat, czasem mam wrażenie, że przynajmniej 40, innym razem, że 20-kilka (a może pod tą ksywą kryje się kilka osób; lubię Philipa Dicka, więc mi taka opcja pasuje)
OdpowiedzUsuńMyślę, że Mr. Hyde'owi się to spodoba :)
OdpowiedzUsuń