piątek, 31 stycznia 2014

Miłość to książki i pozy i niewydane filmy. Jörg Buttgereit - Hot Love.


Nie będzie chyba wielkim nadużyciem, jeżeli napiszę, że dwa największe tematy, którymi karmi się sztuka od początków jej istnienia, to miłość i śmierć. Zdarza się, że czasem ktoś dorzuca do tego układu pieniądze. Trudno dziś znaleźć dzieło sztuki, które nie ociera się przynajmniej o którąś z tych kwestii. Nie inaczej rzecz ma się w przypadku kina grozy. Tu jednak mamy do czynienia z sytuacją wyjątkową, bowiem żaden inny gatunek nie stawiał tych dwóch wielkich tematów obok siebie w tak niekonwencjonalnych, zaskakujących i często szokujących konfiguracjach. 
Jednym z bardziej kuriozalnych i gorszących przykładów połączenia tematu miłości ze śmiercią był pełnometrażowy debiut Jorga Buttgereita zatytułowany Nekromantik. Znienawidzony, ale i podziwiany – film do dziś stanowi temat żarliwych dyskusji i zarazem piętno na całej karierze Buttgereita. Spory wokół Nekromantika i pozostałych trzech pełnometrażowych obrazów przysłoniły nieco młodzieńcze dokonania reżysera. Prawdopodobnie ten fakt nie spędza zbyt wielu kinomanom snu z powiek, bo jak tu bronić filmów, których szczytowym punktem bywało odgryzienie przez bohaterkę kawałka parówki, nieudolnie naśladującej penisa (Cannibal Girl). Świadom tego biorę na siebie rolę adwokata diabła i przez następnych kilka akapitów będę przekonywał, bronił i zachęcał. 

Fabuła "Hot Love" przedstawia się następująco: chłopak, dziewczyna. Młodość. Lata sielskie. Szczenięcy romans wybuchający na jednej z imprez. Dalej -  kwiatki, spacery z trzymaniem się za ręce, romantyczne piosenki i kiepskie fryzury. Znamy to wszyscy. Ciekawie zaczyna się robić, gdy pojawia się "ten trzeci" – wymuskany blondyn w czarnych dżinsach (w tej roli sam Buttgereit). Dziewczyna odchodzi z nim, zostawiając pierwszego kochanka. Maszyna zdrady, konkurencji i poniżenia zostaje wprawiona w ruch. Odtrącony chłopak przeklina przyszłość młodej pary. Gwałci kobietę po czym popełnia samobójstwo. Dziewięć miesięcy później literalnie zrodzi się owoc zdrady – pod postacią zniekształconego i odrażającego niemowlęcia. Z jego wydzielin(!) powstanie na nowo zdradzony mężczyzna. Powstanie tylko po to, aby dopełnić swej zemsty… 

Mimo, że historyjka jest naiwna, warto się przy niej zatrzymać na moment. Widać w niej bowiem, jakie mogły być inspiracje reżysera z tamtego czasu. Wydaje się, że Hot Love zbudowane jest na czymś trwalszym, niż widoczna przez większość czasu konwencja komedii romantycznej. Ja nie mogłem uwolnić się od skojarzenia z legendami wczesnego Romantyzmu, które tworzyły takie właśnie opowiastki łączące wątki romansowe z grozą lokalnego folkloru. Na to wszystko nałożona zostaje gęba kina awangardowego, która przez sposób filmowania, a także przez groteskowe ujęcie tematu związków międzyludzkich i ojcostwa, kojarzy się w duchu z klasyczną Głową do wycierania Davida Lyncha. 


Hot Love pojawia się większość elementów rozpoznawalnych dla późniejszej kariery reżysera. Pokręcony bohater – samotnik i frustrat – tak charakterystyczny dla większości filmów Buttgereita – pojawia się tu po raz pierwszy. Gra go zresztą Daktari Lorenz, dla którego wyraźnie jest to wprawka przed rolą nieudacznika Roba, bohatera pierwszej (i obecnego "ciałem" w drugiej) części Nekromantika. To skojarzenie nasuwa się samo - choćby w scenie gwałtu, podczas której widz zastanawia się, czy nie pomylił tytułów i nie ogląda właśnie wersji Nekromantika dla młodzieży… Na uwagę zasługuje również muzyka – tu z wyraźnym jeszcze podziałem na partie muzyki tła i na fragmenty, które dodają ekspresji działaniom bohaterów. Sympatycy ścieżek dźwiękowych z późniejszych filmów powinni być usatysfakcjonowani. 

Urzeka prostota z jaką rozwija się akcja Hot Love. Poczucie bezpretensjonalności i swobody jest tu potęgowane naigrawaniem się ze schematycznych sposobów ujmowania wątków miłosnych w kinie. Jest w tym filmie także coś trudnego do nazwania, co zarazem jest jego wielką zaletą. Wydaje się, że kuriozalnie - może to być ładunek autentyczności, jaką ma w sobie ten obraz. Ma się chwilami wrażenie, że udało się reżyserowi zakląć w kawałek filmowej taśmy energię i żywioł okresu dojrzewania w Berlinie połowy lat osiemdziesiątych. 

Niewiele natomiast zostało w Hot Love z konwencjonalnego horroru. Koneserom gatunku może przypaść do gustu kilka krwawych scen i przyzwoicie wykonane efekty specjalne (przyzwoicie - jak na tego typu produkcję). Ale nie ma co oczekiwać od tego filmu suspensu i rozwiązań, które okażą się szczególnie zaskakujące. Poza wszystkim, to w końcu Buttgereit - o którym powiedzieć można wiele, ale na pewno nie to, że jest twórcą kina grozy w klasycznym jego rozumieniu. 


Film ma jednak dwa minusy. Pierwszy z nich należy się za fryzurę, jaką straszy z ekranu Daktari Lorenz. Drugim minusem Hot Love jest dźwięk, którego wykonanie jest po prostu fatalne. Nie pomaga nawet świadomość, że mamy do czynienia z produkcją absolutnie amatorską i pozbawioną budżetu. Odgłosy zarejestrowane w filmie wypadają idiotycznie i aż się proszą o to, by czym prędzej przesłoniła je muzyka. 

Pora na dwa słowa podsumowania. Oceniam Hot Love wysoko, ale zaznaczam, że robię to w skali przynależnej produkcjom amatorskim. Jako taki Hot Love jest sprawnie wykonanym filmem, wystarczająco bogatym w pomysły i rozwiązania reżyserskie, żeby niespełna pół godziny poświęcone na jego obejrzenie nie były wielką udręką. Film zaskoczy widzów, którzy mieli styczność z późniejszymi filmami Buttgereita. Entuzjastom może dać kolejny powód do zadowolenia, a ich przeciwnikom – możliwość zetknięcia się z nieco innym obliczem tego twórcy. Wszystkim innym polecam ten film jako ciekawostkę.

recenzja gościnna, autorstwa blogera  Uszaty Fotel
http://uszatyfotel.pl

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz