Przestępczość zorganizowana, handel narkotykami, związki z tajnymi służbami to jedne z najczęściej pojawiających się motywów we współczesnym kinie sensacyjnym. Trudno sobie wyobrazić, aby szanujący się przedstawiciel tego filmowego gatunku nie odnosił się chociażby do jednego z nich. Czasem jednak wszystkie mogą wystąpić na raz. Oto trzy przykłady.
Extreme Prejudice 1987
Ich dwóch, ona jedna i oddział najemników. Wszystko to w słonecznym, pustynnym pograniczu amerykańsko-meksykańskim. Dwóch mężczyzn, którzy w przeszłości przyjaźnili się ze sobą, a dziś pozostają po przeciwnych stronach prawa - jeden, Jack Benteen (Nick Nolte) jest Strażnikiem Teksasu, pilnuje porządku, drugi, Cash Bailey (Powers Boothe) były tajny agent DEA, pod wpływem pieniędzy i władzy, niczym pułkownik Kurtz z "Czasu Apokalipsy" stał się handlarzem narkotykami kontrolującym przemyt na przygranicznych terenach - i rywalizują o miłość kobiety. Kiedy spór między nimi zaczyna przybierać na sile, nieoczekiwanie zjawia się dowodzony przez majora Hacketta (Michael Ironside) oddział złożony z byłych żołnierzy, który jak się wydaje wykonuje jakieś zadania dla CIA, wliczając w to nieudany tajemniczy skok na bank w El Paso. Mimo że zasadniczy cel ich misji pozostaje niesprecyzowany, pewne przesłanki wskazują, że również chcą dopaść Casha. Dalszego ciągu fabuły można się domyśleć, wszystko jest jasne, dobrze znane, przerabiane i widziane po wielokroć - trójkąt miłosny, kwestie przyjaźni, miłości, lojalności, zdrady, podstępu, ciemnych interesów, tajnych operacji czy gry na dwie strony. Te same klisze, schematy, motywy. A smaczku całej tej historii dodaje wielka strzelanina w meksykańskiej siedzibie Baileya na zakończenie filmu, będąca hołdem dla "Dzikiej Bandy" Sama Peckinpaha. Kino akcji w najczystszej postaci, w starym stylu, dostarczone przez specjalistę od gatunku - Waltera Hilla, scenarzystę i reżysera, znanego najbardziej z dwóch części "48. godzin". Autorski styl Hilla plus dobrze dobrany zespół aktorski, zwłaszcza duet odgrywający role główne. Nolte jako małomówny typ o mocnym charakterze, ukrywający wzrok za ciemnymi okularami i rondem kapelusza oraz Boothe, niepozbawiony szatańskiego błysku w oku i uroku narkotykowy baron rozgniatający skorpiony gołymi rękami.
Mr Nice (2010)
Z tym filmem jest jak ze starym dowcipem o Mercedesach i Radiu Erewań. I tak nie amerykański a brytyjski, głównej roli nie gra Johnny Depp, tylko Rhys Ifans, zaś towarzyszką jego życia nie jest Penelope Cruz, tylko wciela się w nią Chloe Sevigny. W pozostałych kwestiach "Mr Nice" bardzo przypomina "Blow" z 2001 roku. Obraz Bernarda Rose to luźna adaptacja kultowej autobiografii Howarda Marksa, człowieka o bardzo barwnym życiorysie. Marks to były międzynarodowy przemytnik marihuany, który z narkotykami po raz pierwszy zetknął się w okresie studiów. Rozpoczynał od detalicznej sprzedaży kolegom, później zaczął robić interesy na znacznie większą skalę, docelowo osiągając status jednego z najpoważniejszych przemytników i handlarzy na świecie, operujący w hurcie tonami. Współpracując ze służbami cieszył się swoistą bezkarnością, jeśli odbywał wyroki więzienia, to długo nie siedział. Na drodze kariery los stykał go zarówno z przedstawicielami mafii, IRA, brytyjskiego wywiadu oraz CIA. W czasie przestępczej działalności nigdy nie stosował przemocy. Mistrz charakteryzacji i zwodzenia celników, posługiwał się kilkudziesięcioma tożsamościami, najbardziej znany był jako "Mr Nice", po tym gdy odkupił paszport od skazanego mordercy, przybierając jego nazwisko. Sporo akcji, niesamowitych pomysłów na przemyt, duża dawka humoru, jaką zapewniał głównie szalony członek IRA i partner Nice'a, James McCann (David Thewlis). Ogląda się bardzo fajnie. Tylko film całą bogatą biografię mocno skraca, upraszcza, pewnych wątków praktycznie nie porusza, o inne tylko zahacza. Ogólnie film poziomem nie zachwyca. Zaszufladkowany jako gorszy Blow, nigdy ponad tą łatkę się nie wzbija. Obecnie Marks cieszy się statusem celebryty, walczącego, jako namiętny konsument, o zalegalizowanie marihuany. Pisze książki, udziela się w mediach, bierze udział w spotkaniach, występuje jako komik. Skończył znacznie lepiej niż George Jung.
Romanzo Criminale (2005)
Gdyby scenariusz Giancarlo De Cataldo został zrealizowany w Hollywood, to za pewne za kamerą stanąłby Martin Scorsese, ale że powstał we Włoszech wyreżyserował go Michele Placido. Dramat kryminalny "Romanzo Criminale" to taki włoski odpowiednik amerykańskiej klasyki w typie "Chłopców z ferajny" i "Człowieka z blizną". Historia jednego z najpotężniejszych gangów działających w Rzymie na przestrzeni dwóch dekad na tle bardzo burzliwej historii politycznej Włoch po II wojnie światowej. Grupa przestępcza, której przewodzą Libańczyk, Zimny i Dandys zaczynała od porwań i handlu narkotykami, umacniając swoją pozycję w kryminalnym podziemiu stolicy Italii z czasem zaczęła rozszerzać swoje wpływy współpracując ze służbami specjalnymi, terrorystami, faszystami oraz z sycylijską Mafią i neapolitańską Camorrą. Klasyczny motyw dojścia do władzy i jej utraty z powodu przerostu ambicji, konfliktów wewnętrznych, rosnących nieporozumień, prób dorabiania na boku, a także zanikających więzi łączących przestępców. Tam, gdzie zaczynają się wielkie pieniądze, tam kończy się przyjaźń. Najważniejsza staje się żądza pieniądza, zimna kalkulacja, umocnienie własnych wpływów oraz uniknięcie złapania przez policję, zwłaszcza, że nemezis gangsterów, komisarz Scialoja, mimo kłód rzucanych mu przez tajne służby, nieustępliwie tropi gangsterów, próbując posłać ich do więzienia. Pojedynek charakterów, twardych, nieustępliwych, nieuznających żadnych kompromisów. Obraz pełen przemocy, brutalności, ale też z sentymentem patrzący na czasy minione, stare dobre czasy, w których gangsterzy dokonywali najlepszych interesów, cieszyli się bezkarnością i zarabiali naprawdę duże pieniądze, choć jednocześnie bywali używani jako narzędzia w bieżącej walce politycznej, z czego do końca nie zdawali sobie sprawy. I jak na męskie kino przystało porusza kwestie lojalności, przyjaźni, solidarności, wierności zasadom sięgającej jeszcze czasów dzieciństwa.
Jak tylko zobaczyłem z miejsca mi się spodobał.
OdpowiedzUsuńTylko zastanawia mnie jedna rzecz, bo w końcówce filmu Forsythe mówi nie swoim głosem. Czy to we wszystkich kopiach tak było, czy tylko w tej, którą obejrzałem.
Drugi Hill po , Southern...'
OdpowiedzUsuńTen "Southern" to ja bym musiał w końcu obejrzeć, bo to nie pierwszy raz, kiedy się o nim dobrze wypowiadasz. W "Top 3 Hilla" mam, nie licząc "EP" "Trespass" i "Johhny Handsome".
OdpowiedzUsuń,Trespassa'' nie widziałem, aż takie dobre ? ,, Johnny'ego ...'' bardzo lubię, nawet niedawno sobie zapodałem.
OdpowiedzUsuńZawsze byłem fanem Ellen Barkin ( a widziałeś ,, Sea of love'' ? ) , tu z Lance'm Henricksenem stworzyli jeden z najpiekielniejszych bandyckich duetów. I ten tekst Lance'a :
- Piękną facjatę ci wyrychtowali, Johnny. Ale ja cie wolałem z tą starą. Zaraz ci ją przywrócimy...
Perełka kreatywnego okrucieństwa :)
A ,, Southerna...'' , to bez kolejki wciągaj .
"Trespass" bardzo dobry i niedoceniany. Chyba sobie zrobię w wolnej chwili maraton z Hillem i obejrzę Southern" i przypomnę "Trespass".
Usuń"Sea of Love" oczywiście, że widziałem, nawet nie dawno. Ale z biegiem czasu zaczynam podchodzić do tego filmu coraz bardziej krytycznie, głównie za konstrukcję finału. Ellen Barkin ma w sobie to coś. W "The Big Easy" też to pokazała.
"Extreme Prejudice" i "Johnny Handsome" pamiętam bardzo słabo, konieczna jest powtórka (to samo z "Hard Times" i "Driverem"). "Southern..." nie widziałem w ogóle, choć Simply mnie na to namawia od dawna, nie wiem co mnie powstrzymuje, może właśnie teraz jest najwyższy czas, by nadrobić tę zaległość.
OdpowiedzUsuńWesterny Hilla nie przypadły mi do gustu, zarówno "Straceńcy", "Geronimo" jak i "Wild Bill" obejrzałem bez większego zainteresowania, mimo iż jestem miłośnikiem gatunku.
"Champion" ze Snipesem słaby gdy zestawi się go ze świetnymi sequelami, które nakręcił B-klasowiec Isaac Florentine z udziałem fightera Scotta Adkinsa.
W tych trzech westernach , Hill bez wyjątku uparł się na epizodyczną, rwaną konstrukcję , a nie jest to moja ulubiona ,,licencia narratica'' . W ,, Billu...'' to już na prawdę wkurwiało ( a najlepiej wyszło Samuelowi w ,,Pacie Garrecie...'' ) .
OdpowiedzUsuńNajlepszy jest imo ,, The Long Riders'' - momentami bardzo malarski film, z genialnie skręconą , finałową masakrą w Nortfield .
Tak, z tych trzech jest chyba najlepszy, ale i tak nie jest to film, do którego chciałbym wrócić. Hill nakręcił jeszcze jeden film, który można zaliczyć do westernów - "Ostatni sprawiedliwy" z Bruce'em Willisem. To przeciętny i zupełnie niepotrzebny remake "Straży przybocznej" i "Za garść dolarów".
OdpowiedzUsuńSłowem - najlepszym westernem Waltera Hilla jest ( i pewnie będzie ) ,, Extreme Prejudice'' .
OdpowiedzUsuńDominus Vobiscum :D
Coś czułem, że o czymś zapomniałem - "Driver" Bruce Dern kapitalny. Westernów Hilla nie widziałem. Ale też jako scenarzysta Hill daje radę - "The Gateway", "Hicky&Boggs", "The Drowning Pool", nawet Alien Finchera.
OdpowiedzUsuńI jak przystało na dobrego scenarzystę to nie powinien kręcić takich mega wtórnych filmów jak "Last Man Standing" czy "Undisputed". A film o tytule "Supernova" okazał się tak słaby, że Hill podpisał go pseudonimem Thomas Lee (bo słynny pseudonim Alan Smithee nie był już mile widziany od czasu premiery "Burn Hollywood Burn").
OdpowiedzUsuńMoim ulubionym filmem Waltera Hilla pozostaje od wielu lat "48 godzin". Dobra akcja, humor, świetne teksty, dobre aktorstwo, mnóstwo zapadających w pamięć scen - ten film ma wszystko co trzeba w gatunku, który reprezentuje. Przez długi czas nie przypominałem sobie tego filmu, a jednak pamiętałem niemal każdą scenę i każdy dialog. A np. "Extreme Prejudice" i "Johnny Handsome" dość szybko wypadły mi z pamięci. Ale dzięki temu mam ochotę do nich wrócić. I przy okazji sprawdzę "Southern Comfort". Taki mam plan na najbliższy weekend.
Ciekawie się składa, bo weekend z Hillem też mam w planach
Usuń