czwartek, 26 czerwca 2014

One More Red Nightmare - John Carpenter The Thing


Dziś kilka słów na temat mojego ulubionego horroru wszech czasów. Pierwszy raz zobaczyłem powyższy obraz w wieku 9 lat (myślę, że to duże osiągnięcie!), ze świeżo zakupionego odtwarzacza marki Funai. Nigdy w życiu, ani wcześniej, ani później, nie bałem się tak na żadnym obrazie, który stał się pierwszym kamyczkiem lawiny kina grozy, jaka przetacza się przez mój ekran. Jako że nie wierzę w przypadki, wystarczy tylko dodać, że amerykańska premiera obrazu miała miejsce w dniu moich narodzin, dokładnie 32 lata temu. Śródtytuły pochodzą z jednej najważniejszych płyt w historii brytyjskiego rocka, którą poznałem jednak nieco później.

  • CZERWIEŃ
Życie amerykańskiej bazy McMurdo wydaje się być nudne; codzienne obowiązki, nieustanny mróz, problemy z połączeniem ze światem sprawiają, że każdy z jej pracowników wypracował sobie swój własny harmonogram dnia. Ktoś zapija smutki w alkoholu, drugi przypali trawkę, jeszcze inny woli towarzystwo zwierząt od ludzi. Rutynę przerywa niecodzienny wypadek: oto w kierunku bazy nadlatuje ścigający psa helikopter z sąsiadującej z Amerykanami norweskiej bazy. Norwedzy zachowują się jak szaleńcy, chcąc zabić psa, ranią jednego z naukowców. Ci, w obronie własnej, zabijają napastnika, drugi przypadkowo wysadza się w powietrze granatem (!). Amerykanie natychmiast lecą w kierunku sąsiedniej placówki, celem wyjaśnienia sytuacji. Na miejscu odnajdują jednak tylko chaotycznie zniszczone i spalone pomieszczenia, oraz przedziwną hybrydę. Po przewiezieniu ciała i wykonaniu sekcji zwłok, niepokój badaczy rośnie z każdą, wypełnioną basowym dudnieniem, minutą. Oglądamy wraz z nimi powoli, kawałek po kawałku, w serii długich ujęć, każdy szczegół ciała niesamowitej istoty. Parę chwil później jesteśmy świadkiem ataku uratowanego z rąk Norwegów psa na zwierzęta Amerykanów. Biel Antarktydy najlepiej kontrastuje z czerwienią krwi. Jest najważniejsza; jej test daje nam wgląd w sytuację: kto kim jest naprawdę. Nie da się go oszukać, to dzięki niemu pasożyt wychodzi z ciała ludzkiego niczym choroba - atakując i zarażając wszystko wokół. Zadajemy sobie pytanie: kim lub czym jest ów potwór?

  • UPADŁY ANIOŁ
John Carpenter w prologu daje nam wyraźną sugestię - to kosmita, którego statek rozbił się na Antarktydzie, zakopując się pod lodem nie pozwalającym na rozprzestrzenienie się morderczej inwazji (choć, jak słusznie sugerują zagorzali maniacy obrazu, w filmie ani razu nie pada słowo alien, zawsze byt jest opisywany jako the thing). Istota, odnaleziona przez ekspedycję Norwegów, (to nie Szwedzi, to Norwegowie!) powraca do życia dzięki rozgrzaniu się do odpowiedniej temperatury. Mając możliwość zmiany w jakikolwiek żyjący kształt ziemski jest właściwie nie do złapania i unicestwienia; multiplikując byty tworzy z nich grupę żywicieli w obrzydliwych, a jednocześnie zapierających dech w piersi scenach połączeń.




  • KOLEJNY KOSZMAR
Jeden po drugim, naukowcy z bazy umierają w męczarniach, stając się żywicielami potwora. Nie mamy zbyt wiele czasu na odpoczynek od kolejnych krwawych agonii - chaotyczny koszmar zaczyna rządzić do tej pory usystematyzowanym życiem personelu bazy. W tym chaosie jest jednak metoda - działanie potwora skutecznie skłóca ze sobą całą załogę, która w krótkim czasie przestaje ufać sobie nawzajem. Szybko jednak przyjdzie im pogodzić się i współpracować razem, gdyż w pojedynkę człowiek nie ma szans ze ZŁEM Z KOSMOSU. Komu można zaufać, komu nie?

  • PROVIDENCE
Pochodzące gdzieś z otchłani kosmosu, czyhające w uśpieniu zło, to oczywiste nawiązanie do prac Samotnika z Providence - czyż istota to nie jeden z Wielkich Przedwiecznych przebudzony ze snu, mający teraz możliwość ostatecznego triumfu nad światem? Również wspomniane metamorfozy kosmicznego bytu przypominają bezkształtne masy, pamiętane choćby z dziejącego się również na Antarktydzie opowiadania At the Mountain of Madness. Do klimatów rodem z opowiadań Howarda Phillipsa Lovecrafta Carpenter powróci po latach w świetnym obrazie In the Mouth of Madness. Wróćmy jednak do The Thing, będącego remakem tak samo zatytułowanego filmu idola Johna Carpentera, Howarda Hawksa, powstałego w 1951 roku, na podstawie opowiadania Who Goes There? Johna Campbella. By zabić rozrastającego się potwora potrzebna jest głowa na karku i dobry plan. Ale jak go zrealizować, w sytuacji, gdy nie można nikomu zaufać? Owo, kluczowe dla obrazu, powierzenie siebie drugiemu człowiekowi jest wystawiane na ciężką próbę. Gdy naukowcy wiedzą już, że nie mają zbyt dużych szans na wyjście z opresji, walka zaczyna się nie o własne życie, lecz o całą ludzkość. Walka z góry skazana na porażkę, bo czy da się opanować potwora, nie mając nawet świadomości, że jest się jego nosicielem? W jednej z najlepszych scen obrazu, podczas testu na obecność potwora w ciele żywiciela, nasi bohaterowie po negatywnym wyniku oddychają z ulgą, w końcu pewni, że są "czyści". Ta scena idealnie ilustruje wszechobecny klimat niepewności, braku zaufania i wszechobecnej paranoi. Carpenter niesamowicie zręcznie prowadzi historię, aż do finałowego starcia z potworem. Starcia, w którym los ludzkości kolejny raz jest w rękach jednostek. Daleko mu jednak do spektakularnych, hollywoodzkich zakończeń. To jeden z najcelniejszych finałów w historii kina grozy:

  • BIBLIJNA CIEMNOŚĆ
- Ogień podniósł temperaturę w całym obozie, ale nie na długo.
- My też długo nie pociągniemy...
- Więc zginiemy?
- A nie powinniśmy?
- Jeśli myślisz, że ja...
- Nie mamy już dla siebie żadnych niespodzianek, i chyba niewiele zdołamy zdziałać...
- Więc co robimy?
- Może po prostu... poczekamy trochę, zobaczymy co się stanie...*

haku

* tłumaczenie Tomasz Beksiński








34 komentarze :

  1. Reżyserem oryginalnego ,, The Thing from Another World'' 51' był Christian Nyby , z zawodu montażysta i stały współpracownik Hawksa, będącego tu producentem i współscenarzystą . Nyby póżniej pracował głównie w telewizji , jako rezyser serialowiec .
    Oryginał jest bardzo zabawny po latach . W Polsce na ekranach nie gościł, gdyż przyklejono mu łatkę antykomunistycznego, reakcyjnego agit-propa. W finale , jeden z bohaterów ( dziennikarz ) wygłasza przed kamerami komunikat ,, Uważajcie na niebo ! '' co było jasno odbierane , jako ostrzeżenie przed czerwoną inwazją.Nieco wcześniej ( 49' ) miał miejsce kłopotliwy epizod z popadającym w chorobę psychiczną sekretarzem obrony Jamesem Forrestalem , który wg. rozpowszechnionej i podsycanej przez radziecką propagandę wersji popełnił samobójstwo skacząc przez okno w obawie przed inwazją radzieckich latających spodków.

    OdpowiedzUsuń
  2. Aa i jeszcze jedno :
    Happy Birthday and good luck on Your way through Jesus year :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję :)
    Oryginał to faktycznie rzecz z innego świata - oglądany w dzisiejszych czasach jest raczej ciężkostrawny :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeden z moich ulubionych fragmentów w tym absolutnie doskonałym filmie jest ten, w którym główny bohater staje się podejrzanym dla reszty załogi. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że nawet widz zaczyna w niego wątpić, skoro przecież zniknął wcześniej na jakiś czas z ekranu,a kiedy wraca, zachowuje się względnie dziwnie (co jest uzasadnione, ale...). Może się mylę, ale także to wydaje mi się odważnym scenariopisarskim posunięciem. Nie przypominam sobie innych horrorów, w których nawet protagonista stanąłby nagle pod taaakim znakiem zapytania. Bo i piękne w tym filmie jest to, że kolejne postaci nawet nie wiedzą, czy na pewno są ciągle sobą. Paranoja do potęgi. Ten film to nie tylko szczytowe osiągnięcie Carpentera, ale kina grozy w ogóle. Zabawne, że wcześniej Carpenter hołdował pierwszej wersji "The Thing", bodajże w "Halloween". Uważał ją za jeden z najlepszych filmów w historii, nawet nie śniąc o tym, ze będzie miał możliwość dokonać własnej adaptacji.

    Swoją drogą po raz pierwszy obejrzałem to też za dzieciaka, miałem chyba 11 lat. Wakacje spędzane u ciotki, która w przeciwieństwie do mojej ukochanej mamy ani nie nakazywała mi kłaść się spać o podejrzanie wczesnych porach, ani nie widziała nic złego w zezwalaniu mi na seanse horrorów. Trafiłem na to przypadkiem w tv, gdzieś o północy i po raz pierwszy w życiu byłem podczas oglądania filmu tak przerażony i jednocześnie tak zachwycony. Co najlepsze, widziałem to cudo już w ciul razy i nie tylko nigdy nie mam dość, ale też za każdym razem się autentycznie boję. Co mi przypomina, że od ostatniego seansu minęły już chyba ze trzy lata. Aż coś mi każe stanąć zaraz przed lustrem i dać sobie w ryj :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie będę oryginalny, ale to także jeden z moich ulubionych horrorów, choć akurat nie oglądam ich za dużo. Ma w sobie coś z "Dziesięciu Murzynków". Trochę szkoda, że nie zostały pokazane wszystkie sceny zarażeń, tylko kilka. No i zawsze mnie zastanawiało, kto zaraził Blaira, gdy go zamknęli w szopie na narzędzia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Blair mógł byc zarażony już wcześniej, np. kiedy robił autopsję tego kląkiela przywiezionego z bazy norweskiej.

      Usuń
    2. Mnie się zdaje, że później. Po tej autopsji najpierw rozwalił sprzęt, helikoptery itd. Po tym go dopiero zamknęli. Chyba dopiero jak była awaria światła albo coś koło tego. Bo że jest zarażony widać w tej scenie, gdy przychodzą do niego i widzą, że sobie pętelkę ukręcił, a on mówi, że jest już w porządku, że chce wrócić.

      Usuń
  6. Ja uwielbiam scenę ,próby krwi' , to jest dramaturgiczna kosa, jakiej świat nie widział. Tu można ze stoperem mierzyc przepływ kolejnych faz rozgrywanego napięcia - tak, to powinno byc w programie szkół filmowych .
    Do tego scena nośna ,jak diabli , kino wampiryczne a rebours , krew czyli życie - prosto z żył wampira spierdala przed ciepłem . No i Rob Bottin , lateksowy cudotwórca...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mistrzostwo. I pomyśleć, że to była finansowa klapa, a ekranami kin rządził wtedy "E.T.". Oto, co uczyniło sztuce filmowej Kino Nowej Przygody ;)

      Usuń
    2. Motyw próby krwi jest zaczerpnięty z wilkołaczego horroru "The Beast Must Die" studia Amicus.Co do zachwytów i reszty oczywiście się zgadzam a dla autora tekstu - najlepszego :)

      Usuń
    3. Ważna informacja panie Wongo! Dzięki za życzenia!

      Usuń
    4. Gwoli ścisłości to tam chodziło o kontakt (przez dotyk) ze srebrem, ale cała sytuacja jest bardzo podobna. Sam film warto obejrzeć, bo jeden z bardziej pomysłowych ( m.in. zapożyczenia z "Dziesięciu małych Murzynków" czy blaxploitation) filmów z wilkołakiem.

      Usuń
  7. Podzielam zachwyty. To też jeden z moich ulubionych filmów w gatunku horroru. Wspaniale został ukazany klimat odcięcia od świata, w czym pomogła wyjątkowo mroźna sceneria (chyba to na Alasce kręcili. Gore jest na najwyższym poziomie (sam Lucio Fulci byłby pod wrażeniem), a scena "próby krwi" genialna, utkwiła mi w pamięci - niesamowite napięcie było w tej scenie. Tylko Ennio Morricone mnie rozczarował, bo muzyka jest nijaka, nie zapada w pamięć, nie tworzy klimatu, równie dobrze mogłoby jej nie być.

    PS. Niestety nie widziałem jeszcze wersji z lat 50.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mariusz, Mariusz, co Ty mówisz! Główny motyw muzyczny to jest top 5 of all time!

      Usuń
    2. Mnie się to basowe "tu tu tu" strasznie podoba. Bardzo klimatyczne. Tak że jak leci ta muzyka to zaraz wiadomo z jakiego filmu.

      Usuń
    3. Za tę muzykę Ennio dostał nominację do Maliny, więc nie tylko mnie się nie podoba :D

      Usuń
    4. Za te słowa będziesz się smażył... ;)

      Usuń
  8. Zajebisty film. Mi najbardziej podobały się powykręcane pomysły na wszystkie mutacje. Jeżeli chodzi o muzykę? Pięciu kroków bym nie zrobił w piwnicy, gdybym uslyszał taki podkład. Morricone zajebiście zrozumiał klimat Carpentera i zrobił podobną muzykę do tego co sam tworzył John (mi miejscami przypomina tą z "Ataku na Posterunek")

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo słuszna uwaga - ten soundtrack jest amorricone'owy, za to w stu procentach carpenterowy.

      Usuń
    2. Bzdura. To jest zupełnie coś innego, niż ,, Atak..''

      Usuń
    3. ale jest w ciul "carpenterowy"

      Usuń
    4. Czy ,w ciul' to nie byłbym taki pewien. Ale z pewnością bliżej tu do Carpa niż tradycyjnego Ennia.

      Usuń
  9. Chuja batem ! Soundtrack brzmi, niczym j interludia Wagnera. Jest kapitalny ; przestrzenny i bardzo, bardzo ciemny - ambiwalencja polega na tym, że nie ma lepszej widoczności nocą, niż w śniegach.Jak film zamyka się w ograniczonej i ciasnej przestrzeni, muzyka nie pozwala zapomniec , że to wszystko , to enklawka pośród bezkresu.
    @ Mariusz
    Spółdzielnia Pracy ,, Drewniane Ucho ''

    OdpowiedzUsuń
  10. A czy ktoś (prócz S.;) ) zorientował się o jaki zespół i płytę chodzi?

    OdpowiedzUsuń
  11. Soundtrack do Thinga jest spoko, ale byłby lepszy, gdyby zwolnili Morricone i gdyby został w całości zrobiony przez Carpentera. Bo John to najlepszy kompozytor muzyki filmowej w historii wszechświata. Yeah! Thats right, I said it.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Morricone jest najlepszy i basta. Stąd moje rozczarowanie, że w "The Thing" nie słychać Morricone tylko jakiegoś Wagnera :D

      Usuń
  12. Masz tu Mariusz na otarcie łez, temat Ennia Morricone do innego filmu z akcją na Antarktydzie :

    http://www.youtube.com/watch?v=ICKOcFDIXcU

    Na upartego, słychac tu jakiegoś Czajkowskiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Beautiful! Aż mam ochotę obejrzeć ten film. Obecnie jestem w trakcie oglądania (tzn. w połowie) filmu "Śledztwo w sprawie obywatela poza wszelkim podejrzeniem", gdzie Morricone również pokazał się z jak najlepszej strony.

      Usuń
  13. Mariusz w temacie wyrósł na dysydenta. Poważne odstępstwo od dogmatu wspaniałości soundtracku "The Thing". Może kolega Simply z Wydziału Propagandy zaproponuje coś w rodzaju reedukacji muzycznej dla odstępcy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taką muzykę jaka jest w "The Thing" to ja bym skomponował po pijaku. Żadnej wspaniałości tu nie widzę.

      Usuń
  14. Chyba nie ma innego wyjścia.
    Zakaz słuchania Ennia Morricone przez 15 lat pod grożbą osadzenia w .... gdzie oni tam kurwa mają blisko komory gazowe ... w KL Treblinka.
    Trzy tygodnie ścisłego aresztu w tramwaju w towarzystwie dwóch małych Cyganów-akordeonistów, którzy nie potrafią grac na instrumencie.
    Trasa koncertowa Genesisa P. Orridge z każdorazową emisją infradżwięków.
    podpisano : SS Reichsmuzikfuhrer

    OdpowiedzUsuń