piątek, 23 maja 2014

Cierpienia młodego Torrance'a - Pig Fucking Movie


Herbata stygnie, zapada mrok, a pod piórem ciągle nic... Pisząc na co dzień o filmowych ekstremach, człowiek dochodzi do ściany, w którą zaczyna uderzać głową. Kolejny tekst o mało znanym filmie, kolejne tabu przełamane, kolejny miesiąc odkreślony. Przyjść musi jednak ten moment, kiedy bloger zaczyna się czuć niczym sławetny Jack Torrance z najlepszej powieści Stephena Kinga - do głowy nie przychodzi nic, poza powtarzaniem kolejnych przekleństw. Na dodatek wynosząc kolejne B-klasowe obrazy na piedestał, trudno czasem zachować wobec nich tak potrzebny dystans, zarówno czytając, jak i pisząc o nich. Nie łatwym jest, by spośród całej masy filmowego badziewia najgorszego sortu wyłowić tą jedną perełkę, która jest godna polecenia.

Vanity is my favourite sin

Nadając sobie dosyć wysokie wymagania, obejmujące opisanie minimum 4-5 obrazów miesięcznie, staram się jak najuczciwiej, w zgodzie z własnym gustem i upodobaniami polecić czytelnikowi film, który w moim mniemaniu na to zasługuje. Wybierając mało znane, lub niejednokrotnie w Polsce zapomniane obrazy liczę na to, iż czytelnik bloga zainteresuje się danym twórcą, odkrywając go dla siebie. Hołduję jednak także własnej próżności, która jest mile podłechcona, gdy tylko ktoś doceni prywatne poszukiwania, liczące się w nieskończoność godziny, które spędza się na przeglądaniu przeróżnej jakości obrazów, z których jakieś 10% zasługuje na polecenie. Myślę jednak, że wielu z Was zna to uczucie, kiedy po seansie kompletnie nieznanego obrazu ma się ochotę zakrzyknąć: Kurwa mać, geniusz! 

Nie bez przyczyny jednak we wstępie wspomniałem o ścianie - bo ileż razy można pisać o genialnym obrazie, nie powtarzając się; wymyślając kolejne, coraz to oryginalniejsze określenia, siląc się na jak najlepsze ułożenie słów, byle by tylko zabłysnąć kolejny raz swoim zmysłem wyszukania tego, co schowane przed okiem "zwykłego" widza. Pisząc od ponad roku raz gorsze, raz lepsze teksty, spotkałem się właśnie z taką ścianą - możesz bić głową ile się da, jednak nic mądrego nie wymyślisz ponad prostą, katartyczną, polską "kurwę". Tysiąc myśli w głowie chcących opisać kolejne dzieło, lecz ani jednej potrafiącej uporządkować je wszystkie w całość. Brak weny to temat wałkowany przez każdego, kto kiedykolwiek zaczął cokolwiek pisać. Człowiek zaczyna się wtedy zastanawiać, gdzie jest problem, dochodząc nieraz do przedziwnych wniosków. I ja doszedłem do własnego. Otóż większość obrazów o których pisałem, to filmy według mnie godne polecenia, świadomie wybrane perełki, których nie jest w stanie strawić upływ czasu, czy inne, niekorzystne dla dzieła filmowego czynniki. A może zmienić zasady gry?

Postanowiłem więc, że ten tekst, zamiast polecać kolejny, znakomity w mojej opinii obraz, odradzi film, który niekoniecznie powinien zostać zapamiętany jako dzieło świadomego, ludzkiego umysłu. A że mamy miesiąc związany z kinem pochodzącym z zachodniej części Europy, postanowiłem napisać kilka słów o jednym z najbardziej odpychających, transgresyjnych obrazów powstałych w XX wieku w Belgii. Vase de Noces, czyli Wedding Trough, czyli Pig Fucking Movie.


Zoofilia, koprofagia i inne

W kinie uwielbiam przekraczanie granic. Przełamywanie kolejnego tabu jest dla mnie niczym spacer po gęstej dżungli, gdzie brak jest wcześniej wydeptanych dróg. Moi ulubieni twórcy filmowi stąpali zawsze swoją ścieżką, której kolejne odnogi wymyślali sami. To dzięki ich smakowi, operatorskiemu zmysłowi, świetnemu wyczuciu tematu, miałem okazję zobaczyć coś, co zmieniło moje postrzeganie świata, nie tylko filmowego. Nie zawsze jednak reżyserska wizja jest czymś, co trafia do mnie w zupełności. Pal licho, gdy dochodzi do przerostu formy nad treścią - wtedy mamy do czynienia ze spektakularną porażką, okupioną jednak najczęściej niebywałym wysiłkiem. Najgorzej jest jednak, gdy treści brak, a forma skrzeczy. Z takiego połączenia powstać może tylko jedno.

Thierry Zano po dziś dzień jest znany tylko i wyłącznie z jednego obrazu. I dobrze. Brak wyobraźni często bywa wynagradzany. Tym razem na szczęście tak się nie stało. Mniemanie reżysera, polegające na wierze w to, iż wypuszczając spod ręki film całkowicie surowy pod wieloma, nie tylko montażowymi względami, osiągnie się sukces, spełzło na niczym. Choć z drugiej strony patrząc, to samo pisanie o filmie, czterdzieści lat po "premierze", zapewne można traktować jako jego zwycięstwo. Pozorne jednak. Tym razem brak fabuły nie pomógł, wyobraźnia również odmówiła współpracy. Film o pieprzeniu świni i jedzeniu własnych odchodów pozostanie filmem o pieprzeniu świni i jedzeniu własnych odchodów. Sorry Thierry, nie przekonałeś mnie.

Szczątkowy zarys fabuły wygląda bardzo prosto - oto obserwujemy moment z życia farmera, hodującego w swym ukrytym w lesie gospodarstwie świnie - nie będzie to jednak obraz edukacyjny, dydaktycznie tłumaczący jak postępować z chlewikiem. Główny bohater bowiem pała miłością do swojej świnki, co okazuje się pretekstem do ukazania sceny kopulacji z owym zwierzęciem. Prócz zoofilii ma on jeszcze jedną przypadłość  - otóż odchody traktuje jako delicje, lubiąc co jakiś czas w nich zasmakować. Ktoś powie - nekrofilia cacy, zoofilia be? Pisał o nekrofilach, a teraz będzie nas nauczał, że są zboczenia mniejsze i większe?

Dobra świnia wszystko zje?

Każda parafilia, choć różnie pojmowana, prowadzi najczęściej do tworzenia mechanizmów obronnych u ludzi. Słysząc wielokrotnie o przypadkach danego zboczenia, zakrywamy je śmiechem, odrazą, niejednokrotnie naukowym językiem. Nie próbując stworzyć własnej odpowiedzi na pytanie o granice poza które nie odważymy się spojrzeć, nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć złożoności danego zagadnienia. To bardzo cienka granica, której przekroczenie może stać się dla nas mitycznym katharsis, najczęściej jednak okazuje się być krokiem w przepaść. Nie oglądajcie Vase de Noces, tylko po to, by samemu znaleźć odpowiedź na pytanie, czy warto. To jeden z tych obrazów, które szokując samym pomysłem, po prostu nudzą niemiłosiernie; choć wyróżniają się szokującą tematyką, pewną tajemniczością, niby drugim dnem, nie oferują jednak nic w zamian. Uwierzcie na słowo cierpiącemu blogerowi - to rzucanie wieprzem przed perły.

haku

11 komentarzy :

  1. Ja też nadaję sobie wysokie wymagania, staram się w każdej wolnej chwili coś napisać, ale majowa pogoda ku temu nie sprzyja. Bezchmurne niebo, słońce, ciepły wiaterek kuszą raczej do tego, by wyjść na spacer po mieście zamiast siedzieć przy kompie. Wieczorami oglądam na TVP Kultura filmy Carlosa Saury i chciałbym napisać przynajmniej o "Annie i wilkach", który mną wstrząsnął, ale niestety nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. Brak weny zdarza się chyba u każdego blogera, u mnie także.

    A co do recenzowanego filmu to oczywiście nie skuszę się na niego - zdanie "Film o pieprzeniu świni i jedzeniu własnych odchodów" skutecznie zniechęca do oglądania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda. Brak weny jest czasem tak... frustrujący. Zacząłem robić coś w rodzaju planu na tydzień (który to też umieszczam), i w sumie trzeba się do niego zastosować. Bo przecież jest jakiś deadline, tydzień ma 7 dni, a więc czasu mało. Pojawia się więc "praca" pod presją czasu. Dziwna to praca bo dochodów nie ma przecież żadnych, a radość płynie jedynie z obcowania z blogosferą, która czasem pośle w kierunku właściciela strony ciepłe słowo.

      Jeżeli chodzi Haku o zmianę targetu i odradzanie niż polecanie, to nie wiem. Wolę u Was łapać te polecane. Te w kolejce, średnie liczę w terabajtach...

      Usuń
    2. żadnych zmian targetu ! (tfu,co za ohydne słowo) :)

      Usuń
    3. Tak naprawdę to te nowe pierdybajty musiałem zakupić właśnie przez Was (no i po trosze przez Mariusza :).

      Usuń
  2. Haku zamiast "zoofilia" trzeba było napisać "erotyka międzygatunkowa" . :-D :-D

    OdpowiedzUsuń
  3. Wczoraj w TV można było obejrzeć "Oczy bez twarzy" Georgesa Franju. Ktoś z Was oglądał? Ja tak, moim zdaniem rewelacyjne kino grozy z dawnych lat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś w tym jest. Telewizor trochę "motywuje" do obejrzenia całego filmu. Wiesz, siadasz i oglądasz. Ja pozbyłem się telewizora gdzieś w okolicach 2005 roku i nie narzekam.

      Usuń
    2. Rewelacja ! miał tu nawet gościć z okazji pisania o Francji ale jakoś nie miałem weny :D

      Usuń
  4. Gdybym miał telewizor, to pewnie bym też obejrzał

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny pomysł ! Masz twórczą blokadę i nie wiesz, jak się jej pozbyc - spróbuj ją staranowac za pomocą jej samej :) Przekuc całe to gówno na inspirację , skoro jest na ten czas bardziej ,żywe'' niż to , o czym chciałbyś akurat pisac. Życzę udanej autoterapii.
    Ja to mam z tym problem non stop. Machnąc coś krótkiego, niezobowiązującego i przede wszystkim interaktywnego od ręki - voila ! Ale skonstruowac większą rzecz i nadac jej ciekawą formę - masakra.
    Kiedy się tak strasznie męczysz i dociera do ciebie, że z własną niemocą w tej rundzie nie wygrasz , dobrze jest zostawic to na parę dni i zaangażowac się ( ale bardzo intensywnie ) w coś , co przynależy jakiemuś innemu medium . Albo wykonasc dryf na skos i od kopa, bez presji walnąc teksyt o zupełnie innym filmie. Tak, jak Tarantino przez długie lata mozolił sie nad skryptem do ,, Bękartó..'' i w pewnym momencie dla psychicznej higieny pierdolnął tym i zrobił ,, Death Proofa'' ( znamienne, że był tu też operatorem - on musiał byc non stop w ruchu ).

    OdpowiedzUsuń
  6. co Wy z tymi telewizorami ?

    OdpowiedzUsuń