Wychudzony mężczyzna rozsiada się na szkielecie krzesła.
Jest niemal nagi, lśni od żółci odcieniami, którymi pokryta jest jego skóra. Z
jego pozy da się wyczytać jakiś nienazwany majestat. Na głowie dzierży koronę,
na prawej dłoni opiera w hamletycznym geście, pozbawioną żuchwy czaszkę. Na
wpół przymknięte oczy mężczyzny wyzierające z trudem spod opuchniętych powiek
zwrócone są w nieznanym kierunku. Ten wzrok przypomina wszystkie opisy
spojrzeń, którymi na wieczność umarli obdarzają żywych. Obok niego, na
podłodze siedzi dziecko. Ma równie wyblakłą skórę i ciężkie, osowiałe spojrzenie.
Cały ten obrazek przypomina ostatnią kartę z jakiejś zapomnianej, czy nie
wpuszczonej do obiegu talii tarota. Kartę, której wyciągnięcia mogliby obawiać
się wszyscy, którzy decydują się zerknąć w swoją przyszłość… Kończy się godzina
rzeczywistego czasu. Nie ukrywam ulgi, kiedy ten seans dobiega końca. Ilekroć
próbuję zdobyć się na jakiekolwiek sensowne spostrzeżenie co do obejrzanego
filmu, przed oczyma wyrastają mi kolejne postaci: Virginia Woolf upychająca
kamienie do kieszeni płaszcza… Zerkająca za nią Sylvia Plath, na chwilę przed
tym, jak sama zniknie na wieki w kuchni swojego mieszkania… Gdzieś w oddali
przechadza się Stroszek, wyciągający z kieszeni ostatnią ćwierćdolarówkę… Ian
Curtis wyłącza telewizor i sięga po telefon… Sarah Kane zapisuje
ostatni wers "4:48 Psychosis"… Zmęczony Chaim kończy pracę w pizzerii
Kamikaze i zmierza do najbliższej knajpy, w której czeka go kolejny śmiertelnie
nudny wieczór w towarzystwie "kotów" i wiecznie narzekającego Kurta
Cobaina… Prawdziwy "Pochod Marodů" – jak u legendarnego (i na
szczęście wciąż żywego) Nohavicy.
Wymieniając te postaci, nie mam na celu zaserwowania im
wirtualnego hołdu. W jakiejś części, dzięki nim przecież, samobójcza
śmierć jako zjawisko, stopniowo przedzierała się do ogólnej świadomości,
fascynując i drażniąc, przy całym swoim niezrozumieniu.
Konstrukcja filmu jest wypadkową tego, do czego zdołał nas
Buttgereit wcześniej przyzwyczaić. Tym razem nie ukrywa już swojej
skłonności do fragmentaryzowania i rozbijania akcji, przez co film zyskuje
sobie bardzo przejrzystą formę nowelową (siedem dni tygodnia) z klamrą w
postaci tytułowego Króla Śmierci i powracającym refrenem, którym jest tu obraz
rozkładających się zwłok.
Słowo nowela nie leży jednak temu filmowi. Lepsze wydaje
się sformułowanie 'impresja', zwłaszcza gdy wspomnieć inspiracje reżysera z
tego czasu. Ale o tym później. Rzecz w tym, że Król Śmierci w żaden sposób
nie składa się w całość. Konstrukcja co prawda zamyka się po dniu siódmym, ale
w sposób dość zaskakujący. Wyczerpanemu i spragnionemu szokującego (jak to u
Buttgereita) finału widzowi rzuca się na koniec jedynie banał, a raczej
prawdziwy banał nad banałami. Jak to ugryźć? Dla mnie jest to przejaw pewnego
zmęczenia, czy wręcz rozdrażnienia. Reżyser idzie pod prąd, wbrew
przyzwyczajeniom widza, lekko ironizując, ale w dobrej wierze. Podaje na koniec
coś, co wygląda na akt desperacji, czy niewiary w to, że ułożony ładnie do
szuflady z napisem "skandalista i nekrofil" reżyser, po tym filmie
zostanie zrozumiany właściwie.
Właściwie, czyli jak? Buttgereit przyznał się do tego,
że omawiany film miał być hołdem dla Petera Greenawaya, a zwłaszcza dla jego
filmu Zet i dwa Zera. Kto wspomniany obraz zna, dostrzeże paralelę, bo
nie jest ona szczególnie subtelna. Tym, co z pewnością łączy obu reżyserów jest
niechęć do ulegania filmowym schematom, fascynacja założeniom filmowej
ponowoczesności i wreszcie – drążenie w filmie własnych obsesji. Greenawaya
czuć tu zwłaszcza w dwóch sekwencjach. Po pierwsze – w powracającym obrazie
rozkładających się zwłok, będącego niemal powtórzeniem realizacji tego motywu,
we wspomnianym Zet i dwa zera. Drugim nawiązaniem jest zaimprowizowana w
trakcie zdjęć sekwencja, zawierająca dokumentalne ujęcia "Mostu łez"
(miejsca rekordowego pod względem ilości popełnianych samobójstw). Gdy zestawić
tę sekwencję z filmami Greenawaya takimi jak Okna, Kronika Wypadków czy
Śmierć w Sekwanie, komentarz okaże się zbędny. Te nawiązania otwierają drogę do
rozumienia filmu Buttgereita. Znudzenie schematami kina grozy i niechęć do
ulegania gatunkowym klasyfikacjom reżyser komentuje taką właśnie filmową
autorefleksją. Żeby nie było tak słodko, warto zwrócić uwagę na to, że tworzy
się w ten sposób paradoks, bo im bliżej Buttgereitowi do Greenawaya, tym
łatwiej o włożenie prac reżysera do nowej szuflady, która z pewnością jest
pojemniejsza, ale wciąż nie sprzyja uznaniu go za twórcę mówiącego pełnymi
zdaniami swojego własnego filmowego języka.
Eksperymentalne zapędy przekładają się na sam odbiór filmu.
Król Śmierci jest filmem, który w swój cel oddziaływania ma wpisane
zmęczenie, rozdrażnienie i rozczarowanie. To utrudniło mu nawiązanie dialogu z
miłośnikami konwencjonalnego kina grozy i jako takie nie wymaga komentarza.
Wszystkie dotychczasowe filmy reżyser tworzył przeciwko jakiemuś zjawisku, a
trzy z czterech zdawał się kręcić przeciwko przyzwyczajeniom własnym odbiorców.
recenzja gościnna, autorstwa blogera Uszaty Fotel
http://uszatyfotel.pl
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz