sobota, 22 lutego 2014

To jest Król Śmierci, przez niego ludzie nie chcą żyć dłużej. Jörg Buttgereit - Der Todesking.


"To jest Król Śmierci, przez niego ludzie nie chcą żyć dłużej". Te słowa wypowiada jedna z nielicznych postaci, która na ten moment filmu nie rozstała się jeszcze ze swoim życiem. To zdanie z całą potęgą swojej banalności zawisa w próżni niewypowiedzianych komentarzy, gdy leniwie przemykają końcowe napisy. Kończy się tydzień filmowego czasu. Co dalej? 


Wychudzony mężczyzna rozsiada się na szkielecie krzesła. Jest niemal nagi, lśni od żółci odcieniami, którymi pokryta jest jego skóra. Z jego pozy da się wyczytać jakiś nienazwany majestat. Na głowie dzierży koronę, na prawej dłoni opiera w hamletycznym geście, pozbawioną żuchwy czaszkę. Na wpół przymknięte oczy mężczyzny wyzierające z trudem spod opuchniętych powiek zwrócone są w nieznanym kierunku. Ten wzrok przypomina wszystkie opisy spojrzeń, którymi na wieczność umarli obdarzają żywych. Obok niego, na  podłodze siedzi dziecko. Ma równie wyblakłą skórę i ciężkie, osowiałe spojrzenie. Cały ten obrazek przypomina ostatnią kartę z jakiejś zapomnianej, czy nie wpuszczonej do obiegu talii tarota. Kartę, której wyciągnięcia mogliby obawiać się wszyscy, którzy decydują się zerknąć w swoją przyszłość… Kończy się godzina rzeczywistego czasu. Nie ukrywam ulgi, kiedy ten seans dobiega końca. Ilekroć próbuję zdobyć się na jakiekolwiek sensowne spostrzeżenie co do obejrzanego filmu, przed oczyma wyrastają mi kolejne postaci: Virginia Woolf upychająca kamienie do kieszeni płaszcza… Zerkająca za nią Sylvia Plath, na chwilę przed tym, jak sama zniknie na wieki w kuchni swojego mieszkania… Gdzieś w oddali przechadza się Stroszek, wyciągający z kieszeni ostatnią ćwierćdolarówkę… Ian Curtis wyłącza telewizor i sięga po telefon… Sarah Kane zapisuje ostatni wers "4:48 Psychosis"… Zmęczony Chaim kończy pracę w pizzerii Kamikaze i zmierza do najbliższej knajpy, w której czeka go kolejny śmiertelnie nudny wieczór w towarzystwie "kotów" i wiecznie narzekającego Kurta Cobaina… Prawdziwy "Pochod Marodů" – jak u legendarnego (i na szczęście wciąż żywego) Nohavicy. 

Wymieniając te postaci, nie mam na celu zaserwowania im wirtualnego hołdu. W jakiejś części,  dzięki nim przecież, samobójcza śmierć jako zjawisko, stopniowo przedzierała się do ogólnej świadomości, fascynując i drażniąc, przy całym swoim niezrozumieniu. 


Konstrukcja filmu jest wypadkową tego, do czego zdołał nas Buttgereit wcześniej przyzwyczaić. Tym razem nie ukrywa już swojej skłonności do fragmentaryzowania i rozbijania akcji, przez co film zyskuje sobie bardzo przejrzystą formę nowelową (siedem dni tygodnia) z klamrą w postaci tytułowego Króla Śmierci i powracającym refrenem, którym jest tu obraz rozkładających się zwłok. 

Słowo nowela nie leży jednak temu filmowi. Lepsze wydaje się sformułowanie 'impresja', zwłaszcza gdy wspomnieć inspiracje reżysera z tego czasu. Ale o tym później. Rzecz w tym, że Król Śmierci w żaden sposób nie składa się w całość. Konstrukcja co prawda zamyka się po dniu siódmym, ale w sposób dość zaskakujący. Wyczerpanemu i spragnionemu szokującego (jak to u Buttgereita) finału widzowi rzuca się na koniec jedynie banał, a raczej prawdziwy banał nad banałami. Jak to ugryźć? Dla mnie jest to przejaw pewnego zmęczenia, czy wręcz rozdrażnienia. Reżyser idzie pod prąd, wbrew przyzwyczajeniom widza, lekko ironizując, ale w dobrej wierze. Podaje na koniec coś, co wygląda na akt desperacji, czy niewiary w to, że ułożony ładnie do szuflady z napisem "skandalista i nekrofil" reżyser, po tym filmie zostanie zrozumiany właściwie. 


Właściwie, czyli jak? Buttgereit przyznał się do tego, że omawiany film miał być hołdem dla Petera Greenawaya, a zwłaszcza dla jego filmu  Zet i dwa Zera. Kto wspomniany obraz zna, dostrzeże paralelę, bo nie jest ona szczególnie subtelna. Tym, co z pewnością łączy obu reżyserów jest niechęć do ulegania filmowym schematom, fascynacja założeniom filmowej ponowoczesności i wreszcie – drążenie w filmie własnych obsesji. Greenawaya czuć tu zwłaszcza w dwóch sekwencjach. Po pierwsze – w powracającym obrazie rozkładających się zwłok, będącego niemal powtórzeniem realizacji tego motywu, we wspomnianym Zet i dwa zera. Drugim nawiązaniem jest zaimprowizowana w trakcie zdjęć sekwencja, zawierająca dokumentalne ujęcia "Mostu łez" (miejsca rekordowego pod względem ilości popełnianych samobójstw). Gdy zestawić tę sekwencję z filmami Greenawaya takimi jak Okna, Kronika Wypadków czy Śmierć w Sekwanie, komentarz okaże się zbędny. Te nawiązania otwierają drogę do rozumienia filmu Buttgereita. Znudzenie schematami kina grozy i niechęć do ulegania gatunkowym klasyfikacjom reżyser komentuje taką właśnie filmową autorefleksją. Żeby nie było tak słodko, warto zwrócić uwagę na to, że tworzy się w ten sposób paradoks, bo im bliżej Buttgereitowi do Greenawaya, tym łatwiej o włożenie prac reżysera do nowej szuflady, która z pewnością jest pojemniejsza, ale wciąż nie sprzyja uznaniu go za twórcę mówiącego pełnymi zdaniami swojego własnego filmowego języka. 

Eksperymentalne zapędy przekładają się na sam odbiór filmu. Król Śmierci jest filmem, który w swój cel oddziaływania ma wpisane zmęczenie, rozdrażnienie i rozczarowanie. To utrudniło mu nawiązanie dialogu z miłośnikami konwencjonalnego kina grozy i jako takie nie wymaga komentarza. Wszystkie dotychczasowe filmy reżyser tworzył przeciwko jakiemuś zjawisku, a trzy z czterech zdawał się kręcić przeciwko przyzwyczajeniom własnym odbiorców.  

recenzja gościnna, autorstwa blogera  Uszaty Fotel
http://uszatyfotel.pl


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz