"Hickey & Boggs" (1972), reż. Robert Culp
Hickey i Boggs to para prywatnych detektywów, którym zupełnie się nie wiedzie. Brak zleceń równa się brakowi gotówki, tak potrzebnej, aby móc przynajmniej opłacić rachunki za korzystanie z biura. Kłopoty w interesie przekładają się na kłopoty w życiu prywatnym. Obaj pogrążeni są w nałogach, nie mają już rodzin. Boggs jest rozwiedziony, zaś Hickey jest w separacji z żoną, która szczuje na niego córkę, wmawiając jej, że jej ojciec jest nieudacznikiem. Dość nieoczekiwanie zostają zatrudnieni, żeby odnaleźć pewną zaginioną dziewczynę. Niby nic trudnego, aczkolwiek zlecenie wbrew oczekiwaniom dostarcza poważnych trudności, a w okół bohaterów zaczyna przybywać coraz więcej trupów. Giną ludzie związani ze sprawą, a na domiar złego policja zaczyna wywierać na detektywach presję, starając się odwieźć ich od wikłania się w wydarzenia. Kwestią czasu wydaje się, iż para detektywów albo wyląduje w więzieniu albo w kostnicy. Jednakże w przeciwieństwie do masy podobnych filmów ten nie jest tylko nakierowany na rozwiązanie sprawy, to również egzystencjalny portret postaci detektywów, których losy zostają wplecione w tkankę życia miejskiego. Ich wspólne, częste debaty nad sensem życia ze względu na sposób narracji uchodzić mogą za prekursora stylu zawartego w "Pulp Fiction".
W rolach głównych wystąpili Robert Culp oraz Bill Cosby, którzy wcześniej wspólnie pracowali na planie serialu "I Spy" (1965-68). Zwłaszcza udział Cosby'ego w bardzo mocnym thrillerze kryminalnym nawiązującym do gatunku neo-noir może nieco dziwić, bowiem przyzwyczaił widzów do ról komediowych i dziś pamiętany jest przede wszystkim jako Cliff Huxtable, ewentualnie jako Elliot Hopper z "Tata Duch" (1990). Występ w "Hickey & Boggs" to bardzo nietypowa kreacja w jego karierze, coś, o co patrząc na wygłupy w sitcomach, trudno byłoby go podejrzewać. Tymczasem tworzy bardzo przekonującą rolę porywczego, brutalnego człowieka, nader chętnie sięgającego po siłowe rozwiązania.
Hickey i Boggs nie są typami bohaterów broniących społeczności, którym zależy na triumfie sprawiedliwości i ukaraniu winnych. Wręcz przeciwnie, są parą wiecznych nieudaczników z długami, którym zależy wyłącznie na pieniądzach. Nie ma tu miejsca na żadne romantyczne zrywy. Detektywi na codzień zderzają się z twardą rzeczywistością miejskiej dżungli, mając do wyboru żyć dalej bądź paść trupem. Z duetu C&C więcej negatywnych cech charakteru wykazuje właśnie Cosby. Przemoc, odniesienia do sytuacji politycznej, naturalne oświetlenie, przejście ze studia do naturalnych plenerów, dekonstrukcja mitu bohaterskiego prywatnego detektywa - wszystko to cechy charakterystyczne dla kina epoki lat siedemdziesiątych, ale dobrze nakręcone przez Culpa, ze zgrabnym rewizjonistycznym scenariuszem Waltera Hilla sprawia, że jest to pozycja obowiązkowa. Problem w tym, że na rynku polskim zupełnie anonimowa.
"99 and 44/100% Dead" (1974), reż. John Frankenheimer
Filmowy żart czy filmowy pastisz przygotowany przez bardzo nierównego reżysera, jakim był John Frankenheimer - świetny "Ptasznik z Alcatraz", słabiutkie "Prophecy" ? Właściwie nie wiadomo do końca, opinie są skrajne. Przeciwnicy będą twierdzić, że żart, parodia, zwolennicy, że pastisz utrzymany w humorystycznym tonie. Mnie bliżej do stwierdzenia, że mamy do czynienia z filmem akcji łączącym elementy kryminalne i komediowe.
Główny bohater, Harry Crown (Richard Harris), profesjonalny zabójca zostaje wynajęty przez mafijnego bossa "Wujka Frankiego", walczącego o władzę z młodym gniewnym "Wielkim Eddiem" wspomaganym przez psychopatycznego Marvina "Pazura" Zuckermana, mającego sztuczną protezę zamiast jednej ręki. Proteza jest wymienialna w różne końcówki, w zależności od okoliczności, w jakich znajduje się Zuckerman. Odpowiednio mogą to być: noże, bukiet sztucznych kwiatów lub karabin maszynowy.
Komiksowa stylistyka - pociski Crowna się nie imają, on z kolei przeciwników traktuje swoimi zdobionymi w kość słoniową pistoletami niczym mięso armatnie, mocno przerysowane stereotypowe dla gatunku postacie, ich zachowanie, ubiór itd., sporo humoru, tabuny pięknych kobiet towarzyszących Crownowi, absurdalne sytuacje, licznie wykorzystane prace Roya Lichtensteina (intro), czołowego przedstawiciela pop-artu tworzą kapitalny, nonsensowny klimat bardzo lekkiego, typowo rozrywkowego kina. Zresztą, co tu się rozpisywać, wystarczy rzucić okiem na trailer.
"Saint Jack" (1979), reż. Peter Bogdanovich
Nakręcona na podstawie książki Paula Theroux historia alfonsa Jacka Flowersa (Ben Gazzara), starającego się jakoś przeżyć w Singapurze i założyć własny dom publiczny, co wprost prowadzi go do konfliktu z przedstawicielami chińskiej triady. Główny bohater określany jest jako "Święty", bowiem nie jest typowym przedstawicielem profesji, jedynie wykorzystującym kobiety w celu uzyskania profitów. Jack to swego rodzaju grający fair uczciwy biznesmen, przestrzegający własnego kodeksu honorowego, choć nie jest to łatwe, gdy weźmie się pod uwagę konkurencję, z jaką musi rywalizować na rynku. Zmęczony, sfrustrowany postanawia zacząć pracować na własny rachunek.
Subtelne, wciągające studium postaci, której dramat rozgrywa się w sferze jej zachowań i interakcji z otoczeniem, próbach przystosowania do podejrzanego i obskurnego środowiska "Saint Jack" stanowi przykład obrazu silnie osadzonego w realiach, szczegółowo oddanych w niemal dokumentalnym stylu. W tle pobrzmiewa krytyka wojny w Wietnamie oraz dwuznaczna rola Amerykanów w krajach azjatyckich. Film ewenement, mimo, że traktowany jako dzieło hollywoodzkie to zdjęcia w całości powstały w Singapurze, lecz aby je nakręcić ekipa realizacyjna pracowała pod przykrywką, wmawiając władzom, że tak naprawdę zajmują się zupełnie innym projektem, o wiele bardziej łagodnym.
"Saint Jack" z powodu występujących w nim scen przemocy, prostytucji, nagości, wulgarnego języka, a nade wszystko stawiający Singapur w złym świetle, jako siedlisko rozpusty, został w tym kraju oraz w Malezji zakazany. Dzieło Bogdanovicha, uznawane za jeden z jego najlepszych filmów, nie doczekało się takiej dystrybucji, na jaką zasługiwało.
'Saint Jack' leciał w Polsce w kinach, jakoś na początku 80-tych - byłem, słabo go pamiętam. Z Gazzarą mniej więcej w tym samym czasie mieliśmy w rozpowszechnianiu ' Zabójstwo Chińskiego Maklera' Cassavetesa, na którym się strasznie wynudziłem, ale byłem gówniarzem ukierunkowanym na zupełnie inne klimaty. koniecznie muszę ponownie się z tym zmierzyc.
OdpowiedzUsuńW ogóle w tamtych czasach można było trafic w kinach prawdziwe rodzynki, teraz całkowicie zapomniane i ciężkie do wyhaczenia, jak ' The Late Show' ( pt. Ostatni Raz) Roberta Bentona - znakomity neo-noir z Artem Carneyem w roli starzejącego się detektywa, czy 'Busting' ( pt. Policjanci), realistyczny policyjny dramat w klimatach 'Roześmianego Gliniarza' z Elliotem Gouldem i Robertem Blake'em.
Albo wyjebisty japoński rip off ze 'Ściganego' - ' Gorące Polowanie' z Kenem Takakurą w roli skośnookiego Kimble'a.
Tego Culpa mam od jakiegoś czasu na liście must see.
Niestety, jak leciał w kinach to mnie na świecie nie było jeszcze. Ale faktycznie, gdzieś na googlach widziałem polski plakat do "Saint Jack", całkiem fajny. Ciekawe czy gdzieś takowy można kupić.
OdpowiedzUsuńZ "Zabójstwem chińskiego bukmachera" miałem podobnie. Do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć. Taki banał, ale prawdziwy.
Ten "The Late Show" z chęcią bym obejrzał
Roberta Culpa kojarzę głównie z ról morderców w serialach kryminalnych "Columbo" i "Gliniarz i prokurator". Nawet nie wiedziałem, że wyreżyserował film, w dodatku ze scenariuszem Waltera Hilla. Koniecznie muszę to zobaczyć.
OdpowiedzUsuń"99 and 44/100% Dead" - co za tytuł! Wcześniej nawet nie wiedziałem że taki film istnieje, a przecież John Frankenheimer to dość znany filmowiec, chociaż zgadzam się, że jest reżyserem nierównym. Z jednej strony znakomite filmy, takie jak "Pociąg" (1964), "Grand Prix" (1966), "Francuski łącznik 2" (1975) i "Ronin" (1998). Z drugiej strony szereg filmów mało interesujących, szczególnie na przełomie lat 80. i 90.
Tytuł filmu Frankenhiemera to nawiązanie do sloganu z reklamy mydła "99 and 44/100% pure" ;)
UsuńA z jego dorobku lubię również "The Manchurian Candidate" (1962) i "Black Sunday" (1977)
'Black Sunday' bardzo dobry, Bruce Dern roznosi system w drebiezgi .
OdpowiedzUsuńZ Frankenheimera lubię też 'Jeżdżców', a za poważną zaległośc poczytuje sobie, że jeszcze nie widziałem ' Seconds'. ' Mandżurskiego...' też trzeba zapodac - widziałem tylko na YT fistfight Sinatry z Silvą ( w realu, to Heniek by pewnie Frankowi jednym strzałem odkopał łeb)
'Prophecy' ma rewelacyjny początek, potem jest już tylko gorzej... m.in. Armand Assante gra, jakby przedawkował morfinę. Ale są śmieszne momenty , jak walka z szopem praczem. No i niedżwiedz-mutant rozpierdala :D
"Prophecy" to pod wieloma względami film-kuriozum, o którego istnieniu lepiej nie wspominać.
Usuń"Mandżurskiego" i oryginał i remake, bodaj Scotta jeśli dobrze pamiętam - niezły jak remake
Remake (Demme'a, nie Scotta) widziałem - całkiem niezły. Przypuszczam jednak, że film podobał mi się dlatego iż nie widziałem pierwowzoru. Poważne zaległości w moim przypadku to zaś "Black Sunday", "Ptasznik z Alcatraz", no i wspomniany pierwowzór "Kandydata".
Usuń