wtorek, 6 sierpnia 2013

Nacho Cerda - Trilogy of Death (The Awakening/Aftermath/Genesis)



Trzy filmy powstałe na przestrzeni dziewięciu lat (1990 - 1998), określane jako "Trylogia Śmierci" ukazały reżysera jako nie bojącego się przekraczać i łamać obowiązujące tabu. Od debiutu pod postacią krótkometrażowego The Awakening, aż do kończącego trylogię 30-minutowego Genesis, Cerda ukazuje nam ludzką śmierć w każdej formie - od pojmowanej metafizycznie śmierci ciała, mimo której dusza żyje dalej, poprzez śmierć odpychającą, ukazaną we wszelkich możliwych zbliżeniach, aż do śmierci i prób jej oszukania, kończących się porażką; to kino wielce osobliwe, naznaczone osobistą wizją reżysera, który łamiąc wszelkie tabu (Aftermath) nie próbuje nikogo oceniać, ukazując krok po kroku kolejne stopnie fascynacji śmiercią.


Pierwszy obraz ponurej trylogii to The Awakening, kilkuminutowa wprawka reżyserska, mimo to już naznaczona wizją dotyczącą pojmowania śmierci. Oto poznajemy młodego chłopaka, który  podczas szkolnej lekcji zapada w sen, z którego wybudzony zaczyna widzieć otaczający go świat inaczej - koledzy i koleżanki ze szkolnej ławki zastygają w bezruchu w nienaturalnych pozach; to samo tyczy się nauczyciela i innych uczniów widzianych z okna klasy; czas staje w miejscu, zaś uczeń doznaje dziwnych wizji - jest świadkiem własnej śmierci, którą ogląda z pozycji duszy opuszczającej ciało. W drzwiach klasy czeka już na niego anielica z zaproszeniem do nowego świata - to przebudzenie podświadomości prowadzące do zrozumienia tajemnicy śmierci. Bohater umiera, jednak jest to tylko kolejny etap zrozumienia istoty duszy, być może nie ostatni; śmierć może być dla niego wybawieniem.
Debiut Cerdy to obraz wprowadzający do tematów, z jakimi będziemy mieć do czynienia później w twórczości reżysera - śmierć nie jest końcem, to dopiero początek, mający na celu przejście na wyższy wymiar zrozumienia - tytułowe przebudzenie to, mimo początkowego strachu i niezrozumienia, wspaniały etap, ukazujący człowiekowi nieograniczone możliwości jego duszy - nawet jeżeli ciało odmawia posłuszeństwa, dusza jest nieśmiertelna. Cerda bez zbędnych efektów, można wręcz powiedzieć że w surowy sposób ukazuje nam ten moment - mroczna muzyka, czarno biała kolorystyka, naturszczyk w głównej roli, czytelna historia - to wszystko sprawia, że obraz, choć krótki, zapada w pamięć, będąc pierwszą świadomą wypowiedzią reżysera na interesujące go tematy, zapowiadającą kolejne, bardziej mroczne obrazy.



O ile The Awakening to jeszcze rodzaj filmowej wprawki, następne dzieło Cerdy, Aftermath to już 30 minutowe tour de force - pokaz realizatorskiej siły reżysera, jeden z najbardziej ekstremalnych obrazów jakie dopuszczono do ogólnoświatowej dystrybucji; budzący do dziś przeróżne reakcje, najczęściej oskarżające reżysera o manipulację widzem, zbyt dosłowne potraktowanie śmierci człowieka. Już czołówka, w której widzimy rozkładające się zwłoki psa zapowiada do cna realistyczny obraz, będący ukazaniem jednego z największych ludzkich wynaturzeń - nekrofilii. Oto mamy do czynienia z pracownikami kostnicy - patologami pracującymi nad ludzkimi zwłokami podczas sekcji, co reżyser ukazuje nam z całą dosłownością. Oglądamy więc trepanację czaszki, otwarcie klatki piersiowej, pośmiertne ważenie organów. Wszystko to Cerda ukazuje szczegółowo, kadr po kadrze, z równie zimną jak chirurgiczna precyzją. Scenom towarzyszy muzyka klasyczna, w szczególności msza żałobna Requiem Mozarta, uwypuklając precyzyjne, szybkie ruchy lekarzy. Gdy jeden z nich zostaje sam na sam ze zwłokami młodej kobiety okazuje się, iż obcowanie z trupami jest dla niego nie tylko pracą; znajduje w niej także perwersyjną przyjemność...
Druga część Trylogii Śmierci Ignacio Cerdy to obraz ze wszech miar trudny, brutalny, nieprzyjemny, wydawałoby się że skierowany tylko do dorosłego, spragnionego mocnych wrażeń widza; bo kto z nas ma ochotę oglądać szczegółowo ukazaną autopsję zwłok pochodzących z wypadku, czy równie dosłownie ukazane sceny nekrofilskie? Jednak w epilogu reżyser funduje nam wstrząsające zakończenie, ukazujące postać nekrofila jako jednego z nas - zwykłego człowieka, prowadzącego normalne życie. W każdym z nas jest zło, wynaturzenie, czekające tylko na dobry moment, aby się ujawnić; warunki zewnętrzne, takie jak praca, presja i stres z nią związany, mogą zmienić człowieka. Choć czy to na pewno codzienne obcowanie ze zwłokami zmienia owego patologa w potwora? Czy rodzimy się źli i tylko oszukujemy samych siebie, walcząc z pokusami i pragnieniami, które dla innych są uważane za tabu? Tego reżyser nie wyjaśnia, nie daje jednej drogi interpretacji - tą każdy widz musi stworzyć sobie sam.


Po Aftermath reżyser mógł stworzyć praktycznie wszystko; trudno jednak byłoby stworzyć obraz bardziej mroczny,  perwersyjny, ukazujące jeszcze dosłowniej śmierć. Wiedział i o tym Cerda - następny, finałowy obraz Genesis to dzieło najbardziej wzniosłe, film mocno wwiercający się w psychikę, choć na innym poziomie niż Aftermath - tam szokowanie obrazami służyło ukazaniu wynaturzeń ludzkich, w Genesis od początku wyczuwamy melancholijny, zadumany charakter dzieła. Obraz ten opowiada o rzeźbiarzu, którego żona zmarła w wypadku; tworzy on rzeźbę na jej cześć, która ma podkreślać i oddawać jej piękno. Miłość do zmarłej kobiety jest tak wielka, że powoduje niemożliwe - oto rzeźba zaczyna nabierać cech ludzkich, zaś ciało artysty nabiera cech kamiennego posągu...
Co  by nie napisać o finałowej części cyklu - że to film piękny, niesamowity, natchniony, i tak będzie niezgodne z prawdą. Cerda stworzył obraz wyjątkowy, nawet na tle swych poprzednich dzieł - historię miłości, która zwycięża śmierć; historię bez happy endu - bo nie da się pokonać śmierci, nawet najtęższym wysiłkiem ludzkiej mocy. Film wyjątkowo poetycki, znowu z podkładem z muzyki klasycznej - obraz wysublimowany, odnoszący się do mitów, literatury, na tle poprzednich wyróżniający się jeszcze lepszym montażem, pomysłem i wykonaniem. Zdecydowanie najlepszy obraz reżysera, najbardziej oddziałujący na emocje, ale i najtrudniejszy do zrealizowania - granica banału była bardzo bliska. Cerda jednak umiejętnie jej nie przekracza, tworząc dzieło ponadczasowe. W ten sposób podsumowuje wspaniałą trylogię, dzięki której, choć przez wielu niedoceniany, zajmuje poczesne miejsce w historii twórców współczesnego kina, nie tylko grozy.

haku


Na koniec małe postscriptum nieco bardzie rozjaśniające postać Ignacio Cerdy, bo tak brzmi pełne imię i nazwisko  Hiszpana - krótki esej ukazujący jego inspiracje , oraz początki jako reżysera:

Nacho Cerda Włoskie Gore

Dawno, dawno temu, tak dawno, jak sięga moja pamięć, wujek zabrał mnie do kina na film, po którym szokujące obrazy zaatakowały mój umysł niczym wirus. Miałem 6 lat, zaś wuj miał wspaniały pomysł na obejrzenie wspólnie dzieła nieznanego wówczas Stevena Spielberga. Filmem tym były Jaws z roku 1975; możecie sobie wyobrazić jaki efekt wywarły na umyśle niewinnego dziecka. Wracając myślami do tych chwil pamiętam sadystyczny uśmiech wuja będący efektem moich podskoków na krześle kinowym w najbardziej drażliwych momentach filmu. Do dziś dnia nie mogę zapomnieć niesławnej sceny, w której Richard Dreyfuss eksplorując zatopiony statek natrafia na odcięta głowę rybaka.
Być może to ten właśnie obraz zaważył na mej obsesji wokół filmowego horroru. Od tamtego czasu zawładnął mną wręcz fizyczny głód straszliwych obrazów. Należę do generacji taśm Super 8, zaś moi rodzice mieli w domu mały projektor Eumiga, którego obsługi nauczyłem się dosyć szybko, dzięki czemu pomiędzy wizytami z wujkiem w kinie mogłem wyświetlać filmy na ścianie mojej sypialni. 
Jeśli filmy snuff naprawdę istniały, musziały być rozprowadzane na tych wąskich taśmach domowego użytku. Obrazy te stały się moim prawdziwym chrztem bojowym. Przez moment nawet nie myślałem, że oglądam duże produkcje o wysokiej jakości. Udawało mi się pożyczać te wszystkie B-klasowe hiszpańskie i włoskie produkcje, w szczególności z Paulem Naschym, którego postaci były absolutnie zdegenerowane - w wieku ośmiu lat te wszystkie okaleczenia, zmartwychwstania, ścięcia, cięcia, przepływały przed moimi niewinnymi oczami na tle galerii potworów mających wielki urok. A wszystko to w prywatności mojej własnej sypialni. Czasami zapraszałem znajomych, głównie dlatego, że nie wszystko byłem w stanie zobaczyć w samotności. Pewnego popołudnia musieliśmy nawet przerwać seans Horror Rises from the Tomb po drugiej rolce, gdyż baliśmy się tego, co stanie się na trzeciej. 
W tym czasie moi rodzice zaczęli mieć dość moich barbarzyńskich seansów, kontrolując jakie treści przynoszę do domu, za co nie mogę ich winić, gdyż ocalili mnie od kilku nieprzespanych nocy. Przez lata prosiłem ich o kupno magnetowidu Betamax (w dużym skrócie protoplasta i konkurent systemu VHS-przyp. haku), gdyż każdy z kolegów już je miał; poza tym filmy wideo w Hiszpanii wychodziły w większości w wersjach uncut, podczas gdy moje kopie na Super 8 były zwykle cenzurowane. 
Zajęło mi jakiś czas przekonanie rodziców o wyższości i zastąpieniu starego odtwarzacza nowym; kolekcja nowych filmów zaczęła rosnąć, horror stał się moją pasją, zaś nowe tytuły zaczęły ją zaspokajać. W tym czasie zaczynałem coraz bardziej interesować się technicznymi aspektami kręcenia filmów; coraz częściej interesowało mnie kto reżyseruje dany obraz, kto jest odpowiedzialny za zdjęcia, kto występuje. Większość tych dziwnych nazwisk zaczęło układać się w jedną narodowość - włoską. Ci kolesie byli szaleni, nawet bardzie niż Naschy. Będąc już wtedy nastolatkiem co piątek wraz z przyjaciółmi oglądałem filmy Lucio Fulciego i Dario Argento - świętego duetu, który czciliśmy niczym Bogów. Powoli, jeden za drugim, wyłaniały się inne nazwiska: Mario Bava, Ruggero Deodato, Antonio Margheriti czy Michele Soavi. 
Ich filmy były ucztą dla zmysłów - dzikie, śmieszne, diabelsko szybko kręcone. Od nich zaczęła się moja przygoda z edycją obrazu; zabrzmi to być może sadystycznie, ale uwielbiałem montować w jedną całość najbardziej brutalne sceny, do których dodawałem muzykę, co czyniło je tylko bardziej groteskowymi. Biorąc po kawałku z każdego filmu, tworzyłem własną wersję moich ulubionych obrazów. Stąd był już tylko krok do własnych krótkich filmików produkowanych podczas sesji w domowym zaciszu. 
Po raz pierwszy w życiu poczułem, że tworzę coś nowego, mimo iż okaleczałem dzieła wielkich reżyserów. Moje filmiki zaczęły wzbudzać zainteresowanie przyjaciół, czekających na kolejny zastrzyk adrenaliny. Te pierwsze montaże tylko wzmogły moje zainteresowanie kinem. Kino amerykańskie nigdy nie dało mi tyle zabawy, co giallo i europejskie kino eksploatacji - moje ulubione gatunki. Wkrótce poczułem w sobie chęć i potrzebę opowiedzenia własnych historii, zagłębiając się coraz bardziej w świat fantastyki. Chciałem być jak moi Włoscy mistrzowie.
[...] Wspomnienia tamtych piątkowych nocy są dziś równie ostre jak wtedy. Byłoby dyshonorem dla mnie, gdybym nie przyznał, że włoskie obrazy stały się moimi  kamieniami milowymi mojej miłości do kina. Niektórzy pewnie powiedzą, że to bluźniercze słowa, lecz dla mnie to nie Hitchcock, Truffaut, czy Godard zapalili moją miłość do kina. Dla mnie należą oni do poprzedniej generacji, którą nauczyłem się doceniać przez te wszystkie lata. Jednak to ci cholerni Włosi do tego stopnia zahipnotyzowali mnie, że zdecydowałem podjąć pracę w tej profesji. Poddali mnie cierpieniom i koszmarom; jednak to dzięki nim czuję się "żywy" do dziś dnia. Czasami myślę sobie, jak wyglądałoby moje życie bez nich; mówiąc szczerze to najbardziej mnie przeraża.

Nacho Cerda - Italian Gore (esej wprowadzający do książki Jaya Slatera "Eaten Alive!")
tłum. haku

5 komentarzy :

  1. Na wskroś oryginalny, uduchowiony turpista, on wygląda, jakby go namalował El Greco. Pełnometrażowy 'Abandoned' to też znakomity horror, choc jakby bliższy mainstreamowi. Nie mam pojęcia, dlaczego facet tak długo milczy.
    A Dante Tomaselliego kojarzysz?

    OdpowiedzUsuń
  2. Recenzja Abandoned jeszcze w tym miesiącu, bo to wybitne dzieło, poza tym w jego filmografii widnieje jeszcze dokument n/t Mechanist, a w tej chwili trwają prace nad ekranizacją komiksu I Am Legion, nieco podobnego fabularnie do Hellboya (choć znawcą komiksów nie jestem). Wydaje mi się, że pomijając wszelki trudności organizacyjno/finansowe ten Pan tak ma, że kręci raz na dobrych kilka lat.
    Natomiast Tomaselliego nic nie widziałem - coś polecasz na początek?

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tym 'Legionem', to póki co, kijem na wodzie pisane.
    Tomaselliego polecam dwie rzeczy : krótkometrazowy, partyzancki nunsploit 'Desecration' ( dlatego m.in. o nim wspomniałem - z Cerdą łączy go w zasadzie tylko to, że najpierw zdobył rozgłos krotką formą ), oraz
    ciężko popierdolony ( w najlepszym tego słowa znaczeniu! ) 'Horror'.
    Moc niezapomnianych przezyc gwarantowana.
    ... a BTW - 'Alice,Sweet,Alice' aka 'Communion' z 76' , dzieło Alfreda Sole, starszego kuzyna Tomaselliego, jeśli nie widziałeś - blużniercze quasi giallo, perełeczka ze szkatułki z precjozami lat 70-tych.

    OdpowiedzUsuń
  4. Alice Sweet Alice to czysty kult! Widziałem 666 razy.
    A za Tomaselliego już dziękuję, poszukam...

    OdpowiedzUsuń
  5. Wspomniałem o tym bardziej ze względu na koneksje rodzinne - raczej nie sądziłem, żebyś tego nie znał.
    To jest super budujące, że śródziemnomorska, nieobliczalna frenezja tak witalnie odradza się w dziełach amerykańskich niezależnych filmowców rodem z Małej Italii i to w kilku pokoleniach.
    Obrazy Tomaselliego wręcz nią ociekają.

    OdpowiedzUsuń