piątek, 5 lipca 2013

Jim McBride - The Big Easy



Od daty premiery mija grubo ponad dwadzieścia lat, a "The Big Easy" (1987) Jima McBride'a ciągle nie przestaje zachwycać swoją żywotnością, dystansem oraz  humorem. Tytuł, w Polsce przetłumaczony jako "Miasto na luzie", to nie tylko przydomek nadany Nowemu Orleanowi, w którym rozgrywa się akcja, to przede wszystkim synonim cudownej atmosfery w nim panującej, wyznaczającej tempo życia mieszkańców oraz ich sposób bycia. To także jeden z tych filmów, w których miasto urasta do rangi jednego z głównych bohaterów, stojącego na równi z obsadą aktorską.

W zamyśle "The Big Easy" miał być thrillerem kryminalnym o skorumpowanych policjantach, porachunkach między gangsterami, handlem narkotykami - wszystkim tym, co stanowi esencję gatunku, tymczasem za sprawą dwójki głównych bohaterów wyewoluował w nieco inną stronę. Na pierwszy plan wysunęła się kwestia ich romansu, zaś intryga kryminalna, momentami może nazbyt naiwna i stereotypowa, stała się tłem, pretekstem do ukazania rodzącego się między nimi uczucia, związku dwóch osób o skomplikowanej osobowości, odmiennym zachowaniu oraz systemie wartości.

Zaczyna się typowo, czyli główny bohater - porucznik wydziału zabójstw NOPD Remy McSwain (Dennis Quaid) zostaje wezwany na miejsce zabójstwa członka jednego z lokalnych gangów. Niejasne okoliczności popełnionego przestępstwa wyraźnie sugerują, że sprawa może mieć drugie dno, co wyraźnie sugeruje pojawienie się asystentki prokuratora okręgowego - Anne Osborne (Ellen Barkin). I chociaż przy pierwszym spotkaniu nie zaiskrzy między nimi, to jednak daje się zauważyć, że wzajemnie się przyciągają. Ten pierwszy kontakt między nimi stanowi punkt, w którym akcja rozchodzi się na dwie drogi. Pierwsza dotyczy sfery kryminalnej, rozwiązania zagadkowej śmierci, zaś druga relacji Quaida i Barkin na gruncie zawodowym i prywatnym.

Kreacje aktorskie to jeden z największych atutów tej produkcji, szczelnie wypełniających historię, dobrze napisanych, mocno zróżnicowanych, ale i odpowiednio dobranych, począwszy od silnej grupy aktorów drugoplanowych Ned Beatty, Grace Zbriskie, John Goodman, Charles Ludlam, a skończywszy na parze bohaterów. Tak dobrze wypadają w swoich rolach, że wydaje się jakby żywcem zostali wyjęci z ulic Nowego Orleanu. Największe uznanie skierować należy w stronę Quaida i Birkin.

On - bezwstydnie pewny siebie, niefrasobliwy, z wiecznym uśmiechem na ustach, przymykający oko na korupcję. Policjant z dziada pradziada, mocno osadzony w lokalnym światku, akceptuje panujący w nim system, wie, że w taki sposób załatwia się tu pewne sprawy, jest to po prostu częścią tradycji. Ale wbrew pozorom nie jest do cna zepsuty, pozostaje uczciwym gliniarzem, wykazującym zrozumienie dla drobnych wykroczeń, jak na przykład skubanie forsy z tak zwanego Funduszu na wdowy i sieroty. Ona - prostolinijna, konserwatywna idealistka walcząca z wszechobecną korupcją zakorzenioną w departamencie miejskiej policji. Jej bezkompromisowe zachowanie, przypominające porywy inkwizytorów gotowych walczyć z występkiem ogniem i mieczem, wynika stąd, że jest "spoza miasta", a więc obca i nie rozumie jego specyfiki.

Trudno sobie wyobrazić, aby w te role mogliby się wcielić inni aktorzy niż Quaid i Barkin, wyraźnie widać między nimi chemię. Niby banalny zabieg, jakich w kinie wiele, zderzenia dwóch temperamentów - ognia i wody - a jakże pięknie się wzajemnie uzupełniają. Tworzą razem burzliwy związek przechodzący różne etapy - wzloty i upadki, rozstania i powroty. Nie potrafią się jednak definitywnie rozejść nawet wtedy, gdy ona stawia go przed sądem za korupcję. Lecz on z charyzmą i cwaniactwem godnym samego Jacka Nicholsona potrafi wybrnąć z tarapatów, które powinny przecież zakończyć jego policyjną karierę.

Ich relacja ewoluuje powodując zmiany w ich zachowaniu i poglądach na życie. To prawdziwa przyjemność móc obserwować ten duet grający z takim luzem, z takim dystansem, swobodnie bawiący się swoimi rolami, a przy tam jednocześnie prawdziwy realnego świata. Oczywiście, jak w wielu filmach, tak i w "The Big Easy" dochodzi, czego przecież należało się spodziewać, do konsumpcji uczuć. W scenach tych nie ma ani przesadnej nagości ani jakiejś, że tak to ujmę, seksualnej galopady, lecz nie można odmówić im zarówno intensywności jak i zmysłowości. Bardzo efektowne połączenie erotyzmu z komizmem, gdy wspólne igraszki zostają przerwane, bowiem Remy zostaje wezwany na miejsce kolejnej zbrodni, a Anne zawiedziona pyta: Ile to może potrwać?

Miasto, jego lokalizacje, postaci, ujęcie ich sposobu życia przepojonego luzem, język - słynny akcent, zwyczaje, kulturowa mieszanka łącząca różne wpływy - barwy, dźwięki - wszystko to składa się na uwodzicielską atmosferę, urzekającą swoim bogactwem. Jeden z najpełniejszych miejskich porterów fabularnych. No i ta wspaniała muzyka. I pluszowy aligator.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz