poniedziałek, 6 maja 2013

Louis Morneau - Made Men



Louis Morneau w 1999 roku zrealizował "Made Men". Film odpowiedni na piątkowy wieczór, najlepszy do obejrzenia z grupą znajomych, gdy nie ma się innych planów na rozpoczynający się weekend. Kwitesencja najprostszej rozrywki łącząca elementy komedii z sensacją. Nic nowego w sumie nie prezentuje, powiela wiele istniejących schematów, które można było oglądać w znacznie lepszych filmach, jednak mimo swojej przewidywalności jest całkiem udany.


Główny bohater, Bill Manucci (Jim Belushi), ukrywa się przed mafią, bowiem nie dość, że podprowadził jej 12 mln dolarów, to na dodatek złożył zeznania FBI. Żądni zemsty przestępcy namierzają go w prowincjonalnym miasteczku na południu USA, następnie zaś składają wizytę. Manucciemu udaje się uciec, lecz grono osób go ścigających powiększa się. Do czterech gangsterów, którzy znaleźli zdrajcę dołączyli lokalni handlarze narkotyków, źądni zemsty za utratę swojej fabryczki, gdzie produkowali swój towar oraz marzący o lepszym życiu i dużych pieniądzach szeryf, któremu znudziła się dotychczasowa praca. Warto nadmienić, że wszystko zgodnie z ogólnie przyjętym wzorcem kończy się z happy-endem.

Kilka pościgów, sporo strzelanin, plus trochę wulgarnego język spowodowało, że "Made Men" dostało kategorię "R". Trochę to dziwi, bowiem strzelaniny rzadko kończą się postrzałami w związku z tym krwi za dużo nie widać. Sceny przemocy mają przeważnie charakter komiksowy, dużo w tym wszystkim umowności, żartu, puszczania oka do widza, że tak trochę dla draki, nie na poważnie  Scen komediowych było sporo, choć ich poziom bywał mocno zróżnicowany, jedne lepsze, drugie gorsze, czyli przeciętnie.

Cały film to właściwie aktorski popis jednego aktora - Jima Belushiego, który jako aktor charakterystyczny dał się zapamiętać przede wszystkim z ról rozgadanych grubasów, wpadających w przeróżne tarapaty, aczkolwiek wychodzących z nich bez większego szwanku. Tak jest i tym razem, choć sposób zagrania doprawdy mistrzowski. Manucci nosi przydomek "The Mouth", czyli "Gęba", a to z tego powodu, iż japa praktycznie nigdy się mu nie zamyka. To typ złotoustego oszusta, złodzieja, patologicznego kłamcy, który nie potrafi wytrzymać bez gadania choćby prze pięć minut. Kłamie do tego stopnia, że w pewnym momencie zaczyna się w tym wszystkim gubić, niemniej, aby wydostać się z tarapatów i zatrzymać skradzione pieniądze, z którymi za nic nie chce się rozstać, wymyśla kolejne historyjki, a naiwnych w okół nie brakuje, tym bardziej, że Manucci ma dar przekonywania, jakiego pozazdrościłby mu nie jeden ze sprzedawców. Oglądając ten film parę razy można uwierzyć głównemu bohaterowi, taką ma siłę sugestii.

W "Made Men" Timothy Dalton wcielając się w postać skorumpowanego Szeryfa starał się odkleić od wizerunku Jamesa Bonda. Ale w jego wypadku wypadło to ledwie średnio, momentami za bardzo irytował, przeszarżował idąc w kierunku kiepskiej karykatury. Na plus trzeba mu zaliczyć niezłe imitowanie południowego akcentu. Wbrew temu jednak nie jest to ten rodzaj filmu, gdzie aktor drugoplanowy kradnie show temu kreującemu głównego bohatera.

Najsłabiej wypadają nie sztampowa fabuła czy schematyczne dialogi, ale efekty specjalne, co można zaobserwować choćby w scenie przy wybuchającej fabryce narkotyków, gdy wyraźnie widać, że zamiast Belushiego biegnie dość słabo ucharakteryzowany kaskader. Koniec końców minusy nie przysłaniają plusów, więc spokojnie przy piwku można to sobie obejrzeć.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz