wtorek, 16 września 2014

Mini-Recenzje powracają


Ostatnio na blogu pojawiały się dłuższe teksty - recenzje, wywiady. Także tradycyjny cykl krótkich recenzji i opisów trochę przymusowo został odstawiony na boczny tor. Po dłużej absencji wyciągamy go więc z niebytu, szykując w międzyczasie kolejne dłuższe teksty. Tym razem dla odmiany pojawią się cztery tytuły: jeden australijski thriller, amerykański kryminał, którego areną wydarzeń jest wojna w Wietnamie, quasi western z Charlesem Bronsonem oraz pierwsza u nas komedia (!), w której sparodiowany został gatunek kina noir.


"The Horseman" (2008), reż. Steven Kastrissios


Może na początek wyjaśnijmy sobie dwie rzeczy. Po pierwsze nie jest to amerykańsko-kanadyjski film z Dennisem Quaidem w roli głównej, z którym, z tego co widziałem, często jest mylony, tylko jest to australijski thriller, przedstawiciel nurtu "rape and revenge", autorskie dzieło Stevena Kastrissiosa. Po drugie nie jest to film dla ludzi o słabych nerwach. Wiem, że brzmi to banalnie, ale w takich sytuacjach zawsze lepiej uprzedzić pewne fakty. To historia zemsty. Zrozpaczony ojciec, który dowiaduje się, że jego jedyna córka zmarła niedługo po występie w filmie pornograficznym, w którym udział brała również grupa kilku mężczyzn, zirytowany bezradnością policji postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Wkraczając do mrocznego świata przemysłu pornograficznego, zamierza dochodzić sprawiedliwości, karząc tych, których obwinia za tragedię, jaka go spotkała. A że bohater zawodowo zajmuje się eksterminacją szkodników, w taki też sposób traktuje swoje kolejne ofiary.

Nie ma tutaj jasnego podziału na "dobrych" i "złych", osądy moralne zostają podważone. Ojciec urządza sobie odyseję po Australii namierzając kolejnych mężczyzn. Niesamowite stężenie sadyzmu, przemocy i okrucieństwa w bardzo naturalistycznym ujęciu. Makabra, lecz bardzo efektowna. "The Horseman" literalnie zaczyna się od mocnego uderzenia - jeden z mężczyzn na dzień dobry dostaje łomem w ryj. Później jest jeszcze ciekawiej, ostra jazda przybiera na sile: okaleczanie genitaliów, miażdżenie kończyn, wyrywanie kombinerkami sutka, próba wydłubania oka, podrzynanie gardeł itd. Bohater przyjmuje rolę policjanta, sędziego i kata. Sam wymierza wyroki, uprzednio wymyślnie torturując złapanych. Zadaje im ból, pozwala doświadczyć piekła, jakie sam przeżywa, poniża ich, tak jak została poniżona jego córka. Ale mimo gwałtownej zmiany zachowania, przeistoczenia w bestię nie stał się zupełnym zwyrodnialcem i psychopatą. Na swej drodze spotkał inną młodą kobietę, będącą w wieku jego córki, która nie ma się gdzie podziać, a nad którą roztoczył opiekę. Jednocześnie zmaga się z poczuciem winy, próbuje zrozumieć przyczyny śmierci córki, choć ostateczne poznanie prawdy będzie odmienne od jego oczekiwań.



"Off Limits" (1988), reż. Christopher Crowe


Wojna tłem dramatu kryminalnego? Czemu nie, my to znamy z tradycji domowych. Tyle, że w filmie Aleksandra Ścibora-Rylskiego "Morderca zostawia ślad" (1967) akcja rozgrywała się podczas II wojny światowej, a w "Off Limits" rozgrywa się w trakcie wojny w Wietnamie. Otrzymujemy solidny kryminał klasy B z elementami kina akcji z całkiem niezłą obsadą - Willem Dafoe, Gregory Hines, Fred Ward, ale wszystkim przedstawienie kradnie Scott Glenn, choć występuje epizodycznie, ledwie kilkanaście minut przebywa na ekranie. Tworzy zapadającą w pamięć rolę, ekscentrycznego, brutalnego pułkownika, kogoś w typie pułkownika Kurtza, którego grał Marlon Brando w "Czasie Apokalipsy" - szaleńca, boga wojny, któremu ślepo zapatrzeni żołnierze ufają bezgranicznie.

Fabuła czerpie z klasyki, stanowi mieszankę zużytych, charakterystycznych szablonów, nawet nie próbuje udawać dzieła oryginalnego, odświeżającego gatunek. Dwóch wojskowych śledczych prowadzi dochodzenie w sprawie seryjnego mordercy zabijającego azjatyckie prostytutki w Sajgonie, przy okazji urządzają sobie rundkę krajoznawczą po Wietnamie. Wszystko wskazuje na to, że winnym może być amerykański wysoki rangą oficer. Czasu mają niewiele, właściwie mogą liczyć tylko na siebie, Wietnamczycy nie są skorzy do pomocy, okazują wyraźną wrogość i podejrzliwość, a ktoś usilnie stara się uprzykrzyć im życie, by sprawa jak najszybciej znalazła zakończenie. Dobre kino rozrywkowe, trochę tu i ówdzie wyolbrzymione, przerysowane, efekciarskie. Pod tym względem to typowy filmowy produkt końca lat 80-tych.



"Breakheart Pass" (1975), reż. Tom Gries


W życiu bym nie pomyślał, że Alistair MacLean może mieć coś wspólnego z Dzikim Zachodem czy westernem, dlatego trochę się zdziwiłem, kiedy trafiłem na "Breakheart Pass". Ale faktem jest, że Szkot napisał książkę o tej tematyce, później przerobił ją osobiście na scenariusz, który legł u podstawy filmu wyreżyserowanego przez Toma Griesa w 1975 roku. Obecność tajemniczego rewolwerowca, szeryfa, Indian, wojska, Gubernatora, morderców, przemytników i pociągu, choć są motywami przewodnimi wielu westernów, niczego nie przesądzają. W gruncie rzeczy "Breakheart Pass" to żaden western, tylko kryminał osadzony na Dzikim Zachodzie, a konkretnie mówiąc w pociągu zmierzającym do Fortu Humboldt w Nevadzie, rzekomo przewożącym wojsko i leki potrzebne do zwalczenia epidemii błonicy.

MacLean odszedł od standardowego dla siebie czasu i miejsca akcji, ale większość cech charakterystycznych jego twórczości została zachowana w filmie, bowiem to w miarę wierna adaptacja (czytałem powieść) - cyniczny, enigmatyczny, na pozór obojętny, egoistyczny bohater, niesprzyjające warunki atmosferyczne utrudniające podróż, zamknięta przestrzeń, szybka, dynamiczna akcja, żywe dialogi, ironia, sarkazm, lekko zarysowane tło historyczne, choć nie trzymające się faktów. Zabawa konwencjami, skąpo dawkowane informacje, aby jak najdłużej trzymać widza w niepewności, ukrywanie celów i motywacji bohaterów, podsuwanie mylnych tropów i fałszywych wskazówek, ujawnienie całej intrygi w decydującym momencie, emocjonujący finał oraz wątek romansowy ograniczony do minimum. I Charles Bronson, w roli głównej. Czego można chcieć więcej?



"The Cheap Detective" (1978), reż. Robert Moore


Jak tylko obejrzałem ten film, wiedziałem, że muszę o nim napisać, choćby w kilku słowach, co niniejszym uczyniłem. Odbiega trochę od nurtu dominującego na naszym blogu, ale nie na tyle, żeby go zupełnie zlekceważyć. Jeśli komuś podobał się "Murder by Death" (1976) (Zabity na śmierć"), to powinien, co tam powinien, absolutnie musi zobaczyć drugi, mniej znany obraz duetu Robert Moore - Neil Simon.

Tym razem ostrze satyry zostało skierowane na gatunek noir, ze szczególnym uwzględnieniem najsłynniejszych filmów Humphreya Bogarta oraz innych klasyków gatunku (np. "Dama z Szanghaju"), i neo-noir w typie "Chinatown". Znakomita, lekko zwariowana komedia z Peterem Falkiem w roli prywatnego detektywa Lou Peckinpaugha, w której wszystko, co dobrze znane z kina noir, zostało wywrócone do góry nogami. Niesztampowa parodia, absurdalne gagi, znakomite dialogi. I niepodrabialna atmosfera. Jeśli chcielibyście zobaczyć, jak wyglądałaby "Casablanca", gdyby rozgrywała się w San Francisco, a w "Sokole Maltańskim" nie chodziło o sokoła tylko o jaja, to nie wypada, żeby tej pozycji nie obejrzeć. Bardzo słabo znana komedia na bardzo wysokim poziomie. Jedynie taksówkarzom może nie być do śmiechu. Ale cóż, ryzyko zawodowe.

vindom

4 komentarze :

  1. Właśnie...w pierwszej chwili, kiedy polecałeś (nie polecałeś) "The Horseman" pomyślałam: "O Boże! Dennis!". Uffff.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie polecałem, a zachęcałem ;-) . Tutaj wolałem dodać taką informację, bo faktycznie sporo osób tytuł w pierwszej kolejności kojarzyło z Quaidem.

      Usuń
  2. Chyba wkrótce przestawię się na minirecenzje, bo już mi brakuje sił (i weny) na dłuższe teksty ;)

    Do obejrzenia:
    - "Breakheart Pass" (z Toma Griesa to widziałem kiedyś "Will Penny" i "100 karabinów", oba całkiem niezłe)
    - "The Cheap Detective" (podobał mi się "Murder by Death", więc może i ten przypadnie mi do gustu)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, są takie okresy, że żeby coś napisać, trzeba się mocno nagłowić, co przy braku weny proste nie jest. A krótsze formy w takich sytuacjach bywają najlepszym rozwiązaniem. A czasem trafia się na takie filmy, że zasada "mniej znaczy więcej" idealnie pasuje.

      Myślę, że "The Cheap Detective" przypadnie Ci do gustu. Jakiś czas temu był na YT.

      Usuń