piątek, 5 września 2014

Jason Freeland - Brown's Requiem

 

Mogłoby się wydawać, że obecność mistrza amerykańskiej powieści kryminalnej Jamesa Ellroya w kinie sprowadza się tylko do zrealizowanych z wielkim przepychem i jeszcze większymi budżetami adaptacji "Tajemnic Los Angeles" (1997) i "Czarnej Dalii" (2006). Tymczasem Ellroy w kinie to również produkcja niszowa w postaci "Brown's Requiem" (1998), reżyserski debiut Jasona Freelanda. Film przemilczany i zapominany. Perełka neo-noir z drugiej połowy lat 90-tych, o której słyszeli chyba jedynie fani gatunku.

James Ellroy to jeden z tych pisarzy, których dorobku literackiego jeszcze nie poznałem, ale z dostępnych informacji wynikało, że filmowa wersja "Brown's Requiem" wiernie trzyma się literackiego pierwowzoru, przynajmniej jak na ustalone standardy hollywoodzkie. Próbowałem skonfrontować tą opinię ze stanem faktycznym, ale dość opornie mi szło odnalezienie tej książki. W sumie nie jest to znowu na tyle istotne, bo i bez tej wiedzy film Freelanda to dobrze skrojony kryminał. To podobno także jedyna książka, w której Ellroy głównym bohaterem uczynił prywatnego detektywa o amerykańsko - niemieckich korzeniach, nazywającego się dość dziwacznie - Fritz Brown.

Brown to bardzo nietypowy prywatny detektyw. Rzadko zdarza się, aby główny bohater czy to powieści czy filmu detektywistycznego był trzeźwiejącym alkoholikiem. Kiedy piszę ten tekst, przychodzą mi na myśl dwa takie przypadki - Matthew Scudder z "8 Million Ways to Die" i Turner Kendall z "The Morning After", co ciekawe obie postacie zagrał Jeff Bridges. W postaci Fritza Browna odnaleźć można pewne wątki biograficzne Jamesa Ellroya. Autor "Brown's Requiem" pisał swoją debiutancką powieść zmagając się z alkoholowym nałogiem oraz dorabiając na polu golfowym jako caddie. Ten drugi wątek też znajduje odzwierciedlenie w adaptacji filmowej i odgrywa dość istotną rolę w konstrukcji intrygi. Od reszty prywatnych detektywów Browna odróżnia jeszcze jedno - ten ex-policjant z Los Angeles wyrzucony dyscyplinarnie ze służby pracuje przede wszystkim jako windykator dla jednego z handlarzy samochodów, prowadzenie jednoosobowej agencji detektywistycznej jest jego zajęciem dodatkowym, którym zajmuje się dorywczo, kiedy nie ma zleceń od szefa. Tyle słowem wprowadzenia do fabuły.


Pewnego dnia w biurze Browna zjawia się otyły i brudny grubas, pracujący jako caddie, który przedstawia się jako "Fat Dog". Gość wygląda jakby rzadko sypiał w łóżku, co w istocie jest prawdą, bowiem w trakcie rozmowy z detektywem uznaje za stosowne go o tym poinformować. Fat Dog chce, aby Brown śledził jego nieletnią siostrę Jane, będącą na utrzymaniu dużo starszego od niej businessmana, Solly'ego K., mającego niezbyt dobrą reputację i powiązanego ze światem przestępczym Los Angeles; dziewczynie zagraża bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo. Fritz bardzo niechętnie podchodzi do sprawy, szybko uświadamiając sobie, że klient nie mówi mu całej prawdy. Jednakże ekscentryczny caddie o odpychającej osobowości posiada coś, co skusiłoby każdego, no może za wyjątkiem św. Antoniego - grubą kasę. Kilka setek na początek, plus wizja większej gotówki na koniec zadania, skutecznie wpływa na zmianę zdania przez Browna, łamie jego opory, zagłusza rozsądek, który zdaje się mówić, że lepiej się w to nie mieszać. Fritz przyjmuje zlecenie, nie zdając sobie sprawy w jak poważne kłopoty się wpakował. Wpada w sam środek skomplikowanej intrygi i może stracić o wiele więcej niż pracę.

Film zaskakująco zwarty i stonowany, a co ważniejsze dobrze obsadzony, mimo że nie występują w nim żadne gwiazdy, tylko aktorzy charakterystyczni, którzy przewijali się przez masę filmów grywając najczęściej role drugoplanowe. Główna rola przypadła Michaelowi Rookerowi, znanemu szerszej publiczności z ról psychopatów i morderców (genialna rola w Henry - Portrait of a Serial Killer - przyp. haku). Niemniej wypada wprost znakomicie i mocno się nie pomylę, jeśli napiszę, że przypomina współczesnego Roberta Mitchuma. Wydaje się, że Rooker jest wprost stworzony do grania w gatunku neo-noir. Kanciasta twarz, wąskie oczy, chropawy tembr głosu aktora - nadają Brownowi niesamowitej wiarygodności jako upadłemu, słabo prosperującemu prywatnemu detektywowi, który próbuje uczciwie zarobić, wyplątać się z kłopotów i jakby tego było mało, toczyć nieustanną walkę z własnymi słabościami. "Brown's Requiem" to odyseja pokiereszowanego mocno przez życie Fritza Browna ulicami Los Angeles, detektywa pełnego wad, ale i niepozbawionego wrażliwości błędnego rycerza. W obsadzie znaleźli się również znany z "Żądła" i "Strony tytułowej" Harold Gould, czy naczelny czarny charakter, pamiętany z "Tango i Cash" Brion James. Przyczepić się można jedynie do głównej roli kobiecej. Powierzenie jej Selmie Blair było grubą pomyłką, gdyż absolutnie nie sprawdza się jako femme fatale. To nie ten typ urody, co widoczne jest tym bardziej, że mając dwadzieścia kilka lat, gra siedemnastoletnią dziewczynę. W jej przypadku ani natury, ani oka widza nie zwiedzie. Wygląda za staro jak na typ niewinnej Lolity. Ale wątek tej postaci to rodzaj nawiązania do "Chinatown". Albo nawet nie tyle nawiązanie, ile po prostu trochę blada imitacja dzieła Romana Polańskiego.


Film zawiera większość cech charakterystycznych dla neo-noir. Gęsta intryga z udziałem podejrzanych osób - pięknych kobiety, bandytów, enigmatycznych osobistości, sprzedajnych glin, ciemnych interesów, ukrytych pieniędzy i detektywa z problemami osobistymi. Na pewno jednak trzeba pochwalić Freelanda za stworzenie odpowiedniego klimatu. Film rozgrywa się w głównie w Los Angeles, ale okresowo akcja przenosi się w inne lokacje, chociażby do Meksyku. Miasto Aniołów zostało ukazane inaczej niż zazwyczaj, w "Brown's Requiem" w ogóle nie przypomina wielkiej współczesnej metropolii. Wygląda tak, jakby żywcem zostało wyjęte z lat 40-tych, klasycznego okresu dla kina noir, tyle że pokazane w kolorze, a nie w czarno-białej stylistyce. Tło wydarzeń stanowią podejrzane spelunki, pola golfowe i kryminalny półświatek. Mroczna, ponura atmosfera wzbogacona o pierwszoosobową narrację spoza kadru, realistyczne dialogi, podkręcające fabułę i dodające jej autentyczności.

Jak na debiut nie jest to zły film, pewne braki są widoczne, jak to przy pierwszym razie, ale nie rzutują za bardzo na ocenę. Można nad nimi przejść do porządku dziennego. Nie ma wielkich niespodzianek, nie ma ekstrawagancji, raczej bezpieczne trzymanie się linii wyznaczonych dla gatunku. Jest za to duch epoki, specyficzne tempo, dojrzałość w podejściu do tradycji kina noir, świetna obsada i niepowtarzalny, nietypowy bohater w wykonaniu kogoś, kogo nie podejrzewałoby się o posiadanie tak wielkiego talentu do tego typu ról.

vindom

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz