poniedziałek, 14 lipca 2014

Wielka draka w chińskiej garkuchni

 

Z przyczyn niezależnych od nas (Haku będąc na występach gościnnych udał się do chińskiej restauracji, a jako specjalista od horrorów widział tyle filmów i trupów w nich występujących, że na pierwszy rzut oka rozpoznał, że to, co chcą mu zaserwować pod postacią kurczaka, było wołowiną. Albo na odwrót. Także doszło do mrożących krew w żyłach wydarzeń i awantury) przerwa w cyklu poświęconym Hammer Horror troszkę się przedłuży. Na zastępstwo krótka, tradycyjna czytanka o trzech tytułach.



Dead Fish (2005), reż. Charley Stadler


Czasem w nawale sprzedawanych okazyjnie po niskich cenach filmów na DVD można wyłowić prawdziwą perełkę albo zapomniany film, jednak przeważnie pełno tam filmowego śmiecia, zalegającego w magazynie. Z drugiej strony, jeśli trafia się film, który na okładce oprócz tytułu ma wypisane nazwiska uznanych aktorów jak Gary Oldman, Robert Carlyle, Terence Stamp czy Karel Roden, można oczekiwać filmu na poziomie, zwłaszcza gdy i krótki opis widniejący na odwrocie opakowania prezentuje się dość zachęcająco. Tymczasem "Dead Fish", bo o nim mowa, to wielkie rozczarowanie sygnowane przez debiutującego w roli reżysera pełnometrażowego filmu Stadlera, zajmującego się wcześniej kręceniem teledysków. Przypadkowe spotkanie między przeżywającą chwilowy kryzys parą młodych ludzi a bezwzględnym zawodowym zabójcą, w wyniku którego dochodzi do pomyłkowej zamiany na telefony, prowadzi do poważnych kłopotów i zawirowań w życiu trójki bohaterów. Jak na brytyjski film widać silne inspiracje twórczością Guya Ritchiego oraz, co też w sumie nie dziwi, Quentina Tarantino. Niestety, wzorowanie w bardzo kiepskim stylu, bez ładu i składu, no i na dokładkę z marnym skutkiem. Wizualnie może jeszcze nie takie złe, ale fabularnie film leży kompletnie. Czystej wody kicz. Film tak tandetny, że aż szkoda coś więcej o nim pisać. Ale zawsze znajdą się amatorzy kinowego śmiecia, którzy z wielką ochotą będą się czymś takim delektować. No cóż, przyjmując, że jest to rodzaj ironii, zabawy z konwencjami i puszczania oka do widza, to można sobie zorganizować seans.


McQ (1974), reż. John Sturges


Film powstały na bazie sukcesu "Cop Movies". Sturges jako reżyser był twórcą uniwersalnym, odnoszącym sukcesy w wielu gatunkach. Z wielkim powodzeniem realizował między innymi westerny, filmy wojenne, thrillery, dramaty. W roli głównej wystąpił John Wayne, dla którego był to jeden z ostatnich występów w imponującej karierze. Podobno kilka lat wcześniej mógł zagrać Brudnego Harry'ego, lecz ostatecznie Inspektora Callahana zagrał Clint Eastwood. Według jednej wersji Wayne po namyśle odrzucił propozycję, według innej - zrezygnowała z niego wytwórnia, uznając, że jest stanowczo za stary. W momencie, w którym powstawał "Dirty Harry" Wayne był po sześćdziesiątce, toteż niejako na osłodę zagrał bardzo podobną rolę, mimo, że w "McQ" zbliżał się powoli do siedemdziesiątki, przez co jego postać była mobilna niczym wóz z węglem. Tytułowy McQ to samotny gliniarz z Seattle, typ silnego charakteru, który postanawia wyjaśnić morderstwo swojego partnera. W toku śledztwa, nieprzerwanego nawet zwolnieniem z pracy, trafia na znacznie poważniejszą aferę, w którą uwikłali się jego koledzy po fachu. Nie wiedząc komu zaufać, zdany tylko na siebie próbuje rozwiązać sprawę do końca. Typowy film kryminalny klasy "B" z niezłą obsadą. Dość schematyczny, przewidywalny, ale jednak ogląda się całkiem przyjemnie. O tyle ciekawy, że Wayne zerwał ze swoim wizerunkiem ikony reprezentującej amerykańskie ideały i wartości, gdy w jednej ze scen dawał informatorce narkotyki w zamian za informacje.


The Limey (1999), reż. Steven Soderbergh


Ten skromny, dobrze zrobiony, z ironicznym rozbawieniem neo-noir pozostaje zapomniany. Zwyczajnie miał pecha, bowiem powstał pomiędzy "Out of Sight" (1998), a "Traffic" (2000), a więc filmami, które z uwagi na rozbudowane budżety, występy gwiazd i rozbuchane akcje promocyjne spotkały się ze zdecydowanie większym zainteresowaniem ze strony publiczności. Przy nich "The Limey" przeszedł jakby bez echa, niezauważony, chociaż doczekał się bardzo pochlebnych recenzji. Soderbergh w głównych rolach obsadził ikony kina lat 60. - Terence'a Stampa oraz Petera Fondę. Ten pierwszy wciela się w Wilsona, londyńskiego gangstera, który w dniu wyjścia z więzienia dowiaduje się, że jego córka, próbująca zrobić karierę w Los Angeles jako aktorka, związana z producentem muzycznym (Peter Fonda), zmarła w podejrzanych okolicznościach. Wilson przybywa do Miasta Aniołów, aby dowiedzieć się, kto w rzeczywistości odpowiedzialny jest za śmierć jego córki i dokonać aktu zemsty. Tematycznie to film pokazujący gangsterów na emeryturze, których spokój został zakłócony tak, że chwilowo muszą powrócić do dawnej profesji w celu ostatecznego rozstrzygnięcia narastającego konfliktu. Wspaniała stylizacja osadzona w skąpanej w słońcu Kalifornii, wzmocniona nieortodoksyjnym, takim nerwowym, postrzępionym montażem, gdzie na przykład dźwięki bądź dialogi z jednej sceny przeskakują do następnej i dopiero tam zostają zakończone. Takie zabiegi tworzą niesamowity efekt, raczej rzadko stosowany. Zastosowane zabiegi techniczne to też argument przemawiający za tym, aby jednak ten film obejrzeć.

5 komentarzy :

  1. Pierwsze co przeczytałem to "Wielka draka w chińskiej dzielnicy" i już myślałem, że Amerykanie kolejny remake zrobili, więc zakląłem sobie w duchu. Ale ufff, pewnych świętości widać jeszcze nie ruszają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na razie nie, chociaż w razie czego Kurt Russell w takim wieku, że bez charakteryzacji może zagrać nowszą wersję Lo Pana ;-)

      Usuń
  2. John Sturges chyba wcześniej z Waynem nie pracował, dopiero pod koniec kariery obaj się spotkali na planie filmowym. "Detektyw McQ" to moim zdaniem powrót do formy świetnego niegdyś reżysera, jego pięć poprzednich filmów z lat 1967-73 prezentuje według mnie znacznie słabszy poziom. "McQ" mi się podobał, jest sztampowy, to prawda, ale częściej do niego wracam niż do "Brudnego Harry'ego". Tempo filmu nie jest wcale wolniejsze niż w słynnym filmie z Eastwoodem, a finałowy pościg na plaży jest znakomity (tylko muzyka w tej scenie jest niepotrzebna, w scenach pościgów nie powinno być żadnej muzyki, jak w "Bullicie"). Wayne mimo iż był już stary wydawał się stworzony do takiej roli, gdyż kino policyjne lat 70. to nic innego jak współczesne westerny i "Duke" pasował do tego świata lepiej niż ktokolwiek inny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdzieś czytałem, że Wayne w roli McQ używał peruki, ale sam nie zauważyłem, czy jest tak faktycznie. Nie był to jakiś zły występ, niemniej trochę sztuczny. Kilka razy nawet dobrze nie celuje, a i tak trafia rywala. I w przeciwieństwie do Harry'ego miał Zielonego Szerszenia.

      Usuń
    2. Nie trzeba dobrze celować, odpowiednia prędkość wiatru może sprawić że nawet strzał "pod kątem" może być celny :D :D

      Usuń