sobota, 6 kwietnia 2013

Agusti Villaronga - El Nino De La Luna



Filmy hiszpańskiego reżysera Agustina Villarongi, niemal kompletnie nieznane w naszym kraju, otoczone są swoistym kultem na całym świecie. Reżyser ten nigdy nie zyskał jednak dużej popularności poza granicami swego kraju, mimo wspaniałego warsztatu i niezaprzeczalnego wizjonerstwa swych obrazów. Z racji oryginalnych treści jego dzieła są trudne w odbiorze, jednak zdecydowanie warte zobaczenia, choćby ze względu na wspaniałą pracę operatorską, muzykę, oraz aktorstwo. W bliskim czasie postaram się nieco przybliżyć tematykę jego filmów, zaczynając od El Nino De La Luna z 1989 roku.

Po mrocznym, szokującym debiucie, In a Glass Cage, opowiadającym historię byłego nazistowskiego lekarza, po którego upomina się przeszłość, reżyser stworzył gatunkowo inny, choć równie trudny w odbiorze obraz, bajkową opowieść o 12 letnim Davidzie (Enrique Saldana), który wierzy, iż jest wybranym "dzieckiem księżyca", osobą, która wg wierzeń jednego z afrykańskich ludów przybędzie do nich, by stać się ich Bogiem. David jest sierotą, którą interesuje się tajemniczy instytut badań nad zdolnościami paranormalnymi, biorąc go pod swoją opiekę. Już w ośrodku okazuje się, iż nie jest on spodziewanym "dzieckiem księżyca", a pośród innych, także obdarzonych nadludzkimi możliwościami osób, nie wygląda na kogoś unikalnego. Jedyną osobą, wierzącą w jego słowa wydaje się być Victoria (Maribel Martin), kobieta widząca w nim syna, którego nigdy nie miała. Po pewnym czasie dyrektor ośrodka wybiera parę, która spłodzi cudowne dziecko: Edgara (David Sust), oraz Victorię (Lisa Gerrard). David przekonuje ich, aby uciekli wraz z nim do Afryki, gdzie Edgar będzie mógł spotkać się z ojcem, zaś chłopak wypełni swoje przeznaczenie. 


Film, momentami dosyć trudny w odbiorze, jest pełen znakomitych, wizyjnych scen, w czym zasługa stale współpracującego z Villarongą operatora Jaume Peraucaula. Znakomity to fachowiec, który z pozornie nic nieznaczących scen umie świetnie wyłowić ważne dla historii szczegóły, zatrzymując na nich oko widza. Kilka słów należy się także Lisie Gerrard, grającej jedną z głównych ról. Jej zespół Dead Can Dance, który współtworzy z byłym mężem Brendanem Perry, stworzył oprawę muzyczną do filmu, niestety nie wydając jej na żadnym nośniku. Muzyka, choć w filmie częściej obecna dopiero w drugiej jego połowie jest fascynująca, zabarwiona (podobnie jak w twórczości zespołu) wpływami kulturowymi z całego świata.

Sama historia jest właściwie baśnią, opowiadającą o sile naszych marzeń, wierze w przeznaczenie i walce o własną, wewnętrzną "prawdę". Główny bohater uciekając przed prześladowcami, pokonuje wiele przeszkód, podróżując również w głąb siebie, odnajdując w końcu własną drogę, w którą wierzy. Film jest przepełniony treściami symbolicznymi, nawiązując momentami do ideologii faszyzmu, którą reprezentują władze ośrodka. Jest fascynującym autorskim obrazem, pochłaniającym bez reszty swym klimatem, zdecydowanie godnym odszukania i zobaczenia.

haku

2 komentarze :

  1. Otoczony kultem na całym świecie, a jednak nie zyskał popularności poza granicami kraju? To jak to w końcu jest? :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kult nie równa się popularności :)

    OdpowiedzUsuń