niedziela, 9 listopada 2014

Johnnie To - Seans Podwójny (The Mission/Exiled)


Kolejne, tym razem podwójne, filmowe spotkanie z Johnniem To na łamach naszego bloga. Dotychczas szerszego omówienia doczekały się dwa jego filmy - "The Longest Nite" i "PTU", z kolei o dwóch innych - "Election" i "Mad Detective" wspominaliśmy przy okazji krótkiego przeglądu wybranych filmów kryminalno-sensacyjnych z Hong Kongu. A oprócz recenzji opublikowaliśmy również tłumaczenie wywiadu przeprowadzonego z nim i jego najbliższym współpracownikiem Wai Ka-Faiem przy okazji Festiwalu w Toronto w 2001 roku. Teraz na tapetę wzięliśmy dwa filmy - "The Mission" (1999) i "Exiled" (2006), które z całą pewnością można uznać za najwybitniejsze pozycje w jego karierze.


Johnniego To przedstawiać nie trzeba. To jeden z najważniejszych współczesnych reżyserów azjatyckich, prawdziwy gigant wśród obecnej filmowej generacji. Twórca kina autorskiego, głęboko zakorzenionego w kinie gatunkowym. Spadkobierca filmowych tradycji m.in. Jean-Pierre Melville'a, Sama Peckinpaha, Dona Siegela oraz Akiry Kurosawy. Znany jako wielki innowator obalający konwencje gatunkowe kina kryminalnego, minimalista wyrażający więcej obrazem niż dialogami, znakomity stylista w sferze wizualnej, płynnie zmieniający tonację między momentami dynamicznej akcji a sekwencjami niemal medytacyjnej ciszy i kontemplacji. Piewca kryminalnego półświatka Hong Kongu poruszający motywy honoru, lojalności, szacunku i braterstwa między przyjaciółmi i gangsterami. Johnnie To w azjatyckim przemyśle filmowym to człowiek instytucja, nie tylko reżyseruje, ale również produkuje własne filmy będąc współwłaścicielem wytwórni Milkyway Image, gdzie idealnie znajduje równowagę między kinem czysto komercyjnym a autorskim. Otacza się gronem stałych współpracowników, zarówno wśród ekipy technicznej jak i aktorów. Powszechnie szanowany, uznawany przez fanów za reżysera kultowego, którego filmy pokazywane na międzynarodowych festiwalach, szczególnie w ostatnim dziesięcioleciu, zebrały masę pochlebnych recenzji przyczyniając się do promocji i wzrostu zainteresowania kinem z Hong Kongu.


"The Mission"


Piętnaście lat mija od premiery "The Mission", a w tym czasie film nie postarzał się ani o jotę. Przetrwał próbę czasu i dziś uchodzi nie tylko za jeden z najwybitniejszych filmów w dorobku Johnniego To, ale również za klasyka w azjatyckim gatunku kryminalnym. Jest to film innowacyjny i rewizjonistyczny, przykład odstępstwa od tradycji wyznaczonej przez obrazy Johna Woo ("Hard Boiled" "Killer", obie części "A Better Tomorrow"), które charakteryzują się dynamiką, szybkim tempem akcji oraz scenami strzelanin, przypominającymi skomplikowane układy taneczne. Te mocno podkreślane cechy stały się znakiem rozpoznawczym filmów gangsterskich pochodzących z Hong Kongu, z którymi Johnnie To postanowił zerwać.

W "The Mission" dokonał daleko idących zmian w strukturze i formie gatunku, choć jednocześnie zachował widowiskowość podkreślaną przez bardzo atrakcyjną dla widzów stylizację. Ten film można uznać za hołd złożony "Siedmiu Samurajom" (1954) Akiry Kurosawy nakręconym w manierze typowej dla tradycji Jean-Pierre Melville'a. Francuski reżyser pod koniec kariery zaczął kręcić filmy coraz bardziej oszczędne, niemal ascetyczne, z ilością dialogów ograniczonych do absolutnego minimum i enigmatycznymi bohaterami zapełniającymi filmowy świat, o których praktycznie nie wiele wiadomo. Taką właśnie formę przybrał "The Mission", w którym Johnnie To prezentuje bardzo prostą, praktycznie pozbawioną wątków pobocznych historię pięciu ochroniarzy, którzy zostali wynajęci, aby zapewnić bezpieczeństwo bossowi jednej z Triad, po tym, kiedy na jego życie został przeprowadzony zamach. Celem tej straży przybocznej współczesnego pana feudalnego będzie nie tylko zapobieganie zamachom, lecz również próba wyjaśnienia, kto za nimi stoi, kto jest zdrajcą, czyhającym na głowę ich zwierzchnika.

Ale najważniejszymi motywami leżącymi u podstaw tej historii jest honor, szacunek, lojalność i braterstwo między ochroniarzami. Dlatego praca ochroniarza została pokazana w sposób chłodny i bezstronny jako praca pozbawiona blichtru i przepychu. Wbrew temu, co można sądzić, jest to zajęcie żmudne, mało ekscytujące, opierające się głównie na czekaniu i pozostawaniu w pełnym pogotowiu przez cały czas, stąd towarzysząca zajęciu nuda czy poczucie powoli wlokącego się czasu.

Na pierwszy plan został wysunięty etyczny i zawodowy kodeks postępowania wewnątrz grupy tworzonej przez ochroniarzy. Pięciu mężczyzn na początku więcej dzieli niż łączy. Posiadają odmienne osobowości, style, charaktery, wykonywane zawody czy miejsce w hierarchii świata przestępczego, mimo że są profesjonalistami przywykli do pracy w pojedynkę, dlatego trudno im nawiązać współpracę. Grupę tworzą: fryzjer Curtis (Anthony Wong), właściciel knajpy Roy (Francis Ng), jego najbliższy współpracownik Shin (Jackie Lui), alfons Mike (Roy Cheung) oraz samotnik James (Lam Suet; tym razem bez charakterystycznych wąsików). Bardzo szybko dają o sobie znać sojusze i podziały - James trzyma z Curtisem, a Roy z Shinem, Mike pełni funkcję kogoś w rodzaju pośrednika między nimi. Kodeks postępowania, wywodzący się z tradycji rycerskiej, nakazuje działać według ściśle określonych reguł, a do tego potrzebny jest wzajemny szacunek i zaufanie. Tych cech zabrakło grupie podczas pierwszej akcji, dlatego nie dużo brakowało, żeby zakończyła się totalną klęską. Na szczęście zdołali uratować swojego pana, samemu wychodząc bez szwanku.

Nikt nie może zawieść pozostałych, a jeśli to zrobi, musi w jakiś sposób odkupić swoje winy. Ponieważ w pierwszej akcji zasady złamał Curtis, choć jego działanie było ze wszech miar logiczne i uzasadnione, naprawia swój "błąd" zabijając gangstera, który chce odebrać lokal Roya. Kiedy przezwyciężono wzajemne niesnaski, doprowadzając do równowagi sił i porozumienia, grupa ochroniarzy zaczęła funkcjonować jak dobrze naoliwiona, działająca precyzyjnie i perfekcyjnie skoordynowana maszyna. Stan pełnej profesjonalizacji najlepiej oddaje scena strzelaniny w centrum handlowym, gdy zamachowcy próbują po raz kolejny zabić Bossa, a ochroniarze bez okazywania najmniejszych emocji, ze stoickim spokojem bronią swego szefa. Wspaniałość tej epickiej sceny polega na skontrastowaniu absolutnej ciszy towarzyszącej wydarzeniom z akcją ograniczającą się do wykonania ledwie kilku ruchów oraz wydobyciu maksymalnego suspensu wynikającego z tego kontrastu.

W tak zwanym międzyczasie oddzielającym kolejne akcje, ochroniarze socjalizują się we własnym gronie, jak gdyby chcieli podkreślić własną jedność i solidarność. Wspólne spędzanie czasu zazwyczaj przyjmuje formę szczeniackich zabaw, płatanie sobie psikusów oraz zabaw papierową kulką, przypominającą grę w piłkę, przed biurem w oczekiwaniu na szefa. Komunikacja między nimi odbywa się na ogół w sposób pozawerbalny, wiele spośród tego, co ważne, co istotne, nie zostało wypowiedziane wprost. Współcześni samurajowie, żeby osiągnąć porozumienie nie potrzebują ciągle ze sobą rozmawiać. Wystarczy im kilka gestów, spojrzeń, aby wszystko stało się jasne.

Wypełnienie powierzonego zadania nie kończy historii. Ma ona swój dalszy ciąg, jednakże następuje dość nieoczekiwany zwrot akcji. W finale następuje zmiana i to, co dotychczas świadczyło o sile grupy, zaczyna się obracać przeciwko niej. Johnnie To prowadził fabułę w sposób niestandardowy, pewne wątki poboczne zostały zepchnięte na margines, nie stanowiły osi akcji, lecz rozwijały się poza kadrem, ale w końcu wyszły na światło dzienne wprowadzając zamęt w szeregi grupy. Doprowadziły do zakłócenia harmonii, poluzowania więzów między ochroniarzami. Presja wywierana na Curtisa, który jako nieformalny lider dostał polecenie rozwiązania istniejącego problemu według przyjętych zasad prowadzi do tego, że historia zatacza koło wracając do punktu wyjścia. Ponownie dają o sobie znać dawne podziały, wzrasta podejrzliwość i wrogość. I pojawia się egzystencjalny problem wobec kogo zachować lojalność - braci czy pana feudalnego?


 "Exiled"


Nakręcony siedem lat po "The Mission" "Exiled"  nie jest sequelem, czego domagali się fani, ale zachowuje coś na kształt duchowego i tematycznego powinowactwa, przynajmniej do pewnego stopnia. O ile główną tematyką w "The Mission" był kwestia pracy zespołowej i więzi rodzącej się między bohaterami, o tyle w "Exiled" najważniejszym motywem jest koleżeństwo i braterstwo byłych przyjaciół - stąd ciągłe powracanie do wspólnej fotografii - których los rozmieścił po przeciwnej stronie barykady, by ponownie ich złączyć w obliczu wspólnego zagrożenia .

Wo to skompromitowany, emerytowany gangster, który w przeszłości podjął nieudaną próbą zamachu na swojego szefa, Faya. Teraz prowadzi spokojne życie na uboczu w Makau, troszcząc się jedynie o pomyślność swojej rodziny. Jednak pewnego dnia przekonuje się, że nie ma ucieczki od przeszłości. Dwóch zawodowych morderców, dawnych kolegów Wo, zostaje przysłanych przez Faya z rozkazem zabicia zdrajcy. Na miejscu zjawia się również drugi duet morderców, również znających Wo, aby uniemożliwić tamtym wykonanie zadania. Cała czwórka oczekuje na powrót Wo, którego nie ma w domu, kiedy ten w końcu się zjawia, dochodzi do strzelaniny dość nieoczekiwanie zakończonej zawieszeniem broni - bo w gruncie rzeczy nikt nikogo nie chciał skrzywdzić. Bohaterowie w końcu postanawiają, że najpierw wspólnie wykonają ostatnie zadanie i w ten sposób zabezpieczą finansową przyszłość rodzinie Wo, a dopiero później powrócą do rozwiązania dzielącego ich problemu. Niestety, podczas wykonywania misji ich drogi krzyżują się Fayem, którego widok piątki mężczyzn pracujących ramię w ramię rozsierdził na tyle mocno, że musieli uciekać z miasta przed jego zemstą.

Johnnie To zatrudnił większość obsady z "The Mission", wyjątkiem było zrezygnowanie z Jackiego Lui, w miejsce którego do zespołu dołączył Nick Cheung, otrzymując rolę Wo. "Exiled" jest tak samo prosty i lakoniczny, a scenariusz powoli odkrywa i dawkuje informacje o postaciach. Na szczęście dowiadujemy się o nich na tyle dużo, że urastają do rangi jednego z głównych powodów, dla którego warto film obejrzeć. Tak jak "The Mission" był pastiszem kina samurajskiego, tak "Exiled" jest pastiszem filmowego dziedzictwa Sergio Leone i Sama Peckinpaha pogłębionymi o dodanie motywu "heroic bloodshed", który za sprawą Johna Woo i Tsui Harka przeżywał okres świetności na przełomie lat 80. i 90. Ta nieco sentymentalna inspiracja nie ma jednak w sobie nic z nabożnej czci i doktrynalnego trzymania się ustalonych wzorców. Wręcz przeciwnie, Johnnie To podchodzi do tradycji w swoim stylu, czyli zaprawia filmową historię ironią na pograniczu autoparodii.

Na nakręcenie współczesnego westernu, który rozgrywałby się w Azji, nie ma lepszego miejsca niż Makau, zwłaszcza, że akcja filmu została przeniesiona do roku 1999, a więc okresu, w którym teren oficjalnie przejmowała Chińska Republika Ludowa. Dzięki temu zabiegowi Makau staje się swoistym Dzikim Zachodem. Służą temu wyeksponowanie XIX-wiecznej architektury oraz otoczka stylistyczna i formalna. W "Exiled" Makau to centrum bezprawia, pięknie sfotografowane przez Chenga Siu-Keunga, odpowiedzialnego za mroczną kolorystykę i wspaniałą grę świateł, w którym prym wiodą gangsterzy, dokonujący między sobą krwawych porachunków, tchórzliwa, skorumpowana policja nie ingeruje, pilnując własnego nosa, pozostawiając wydarzenia własnemu tokowi, a wpływ kobiet pozostaje bardzo mocno ograniczony. I jak na western przystało istnieją dwa rodzaje kobiet: żona i matka dziecka Wo oraz dziwka, o której można powiedzieć wiele, ale nie to, że ma złote serce. Oczywiście elementów westernowych jest więcej - bohaterowie piją whisky, po wygnaniu z miasta wałęsają się po piaszczystych bezdrożach przypominających pustynne tereny Dzikiego Zachodu, dokonują napadu na współczesny dyliżans, czyli furgon przewożący złoto, zaś ostateczna konfrontacja odbywa się w lokalu stylizowanym na klasyczny saloon.

Wpływy Sergio Leone widoczne są w konstrukcji akcji i budowania atmosfery. "Exiled" choć trwa jedynie około stu minut, to reżyser potrafił upchnąć w tym czasie pięć sekwencji strzelanin, których przebieg i sposób ukazania mocno odbiegały od tego, co pokazał w "The Mission". Tutaj idąc z duchem mistrza spaghetti westernu Johnnie To stopniowo budował napiętą, przeszywającą atmosferę, mimo że tempo akcji pozostało bardzo powolne. Kiedy napięcie sięgało zenitu, cisza przed burzą osiągała punkt kulminacyjny, dochodziło do nagłego wybuchu, który wyzwalał piekło z gradem świszczących kul, by po chwili opaść i ponownie pogrążyć się w oczekiwaniu na kolejną falę przemocy. Już pierwsza strzelanina odbywająca się w domu Wo poprzedzona została oczekiwaniem czterech zabójców, co jest czytelną aluzją do "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie". Zresztą takowych odwołań jest więcej, czasem przyjmują podwójną rolę. Na przykład strzelanie do puszki to jednocześnie nawiązanie do "Za kilka dolarów więcej" oraz "The Mission".

Później doszły konfrontacje w restauracji, na klatce schodowej do kliniki gangsterów, gdzie ponownie doszło do niespodziewanej konfrontacji między bohaterami, a Fayem i jego ludźmi. Cała sekwencja w klinice w sposób najpełniejszy oddaje ironię i humor typowy dla Johnniego To. Boss Triady to typ szybko tracącego nerwy gangstera-dandysa. Przechodząc operacją we wrażliwym miejscu, widząc zdrajców dostał ataku furii, jak oszalały biegał w majtkach, strzelał, komenderował ludźmi, a jednocześnie lekarz próbował zakończyć zabieg. Następna strzelanina miała miejsce przy napadzie na furgon, a genialnym epizodem popisał się Richie Ren, odgrywający rolę jedynego sprawiedliwego, który ze snajperką w ręku i papierosem w ustach bronił cennego ładunku. I na koniec ostatnia, finałowa strzelanina mająca w sobie coś z oczyszczającego katharsis - nawiązanie do "Dzikiej Bandy" Sama Peckinpaha i "Heroic Bloodshed" w filmach Woo. Ale i tu powaga poszła w kąt, gdy bohaterowie na miejsce pojedynku weszli na lekkim rauszu, a zanim przystąpili do dzieła, powygłupiali się w budce fotograficznej, robiąc pamiątkowe zdjęcia, a puszka odegrała niepoślednią rolę. Jak tu nie kochać tego stylu?

vindom

5 komentarzy :

  1. Ja tak z trochę innej - ale nieodległej - beczki :
    Obejrzałem przed chwilą prawdziwy skarb made in HK - ,, Run and Kill'' Billy Tanga z 93'. Reżyser dobrze znany i kochany ( ,,Untold Story'' ,, Dr. Lamb'' ) , film wprawdzie nie jest horrorem, tylko dramatem sensacyjnym, ale na kategorię III zapracował sobie z trzema nawiązkami. Powiem krotko ; tak hardkorowego i wciągającego akcyjniaka nie widziałem od czasu ,, I Saw the Devil'' ( który tu momentami podaje grabę ,, Raidowi'' Evansa ) Story rozwija się na zasadzie narracyjnego pączkowania kolejnych sytuacji, formujących stopniowo niesłychane filmowe monstrum , którego ofiarą pada grubasek safanduła - mimowolny sprawca całego gnoju uber alles : jak by nie patrzeć, zlecanie zabójstwa żony na zerwanym filmie nie wiadomo komu, to nie jest git pomysł na życie :( Fabularnie rzecz dopięta na ostatni guzik, żadnych dziur ( oprócz tych z których wali jucha ), flaków ( chyba że ludzkie ) ani bałaganiarstwa ( gnój wykonany na medal ) .
    Luknąłem do Twojego tekstu o Simonie Yam'ie i nie ma tam tej pozycji, zatem wnoszę, że nie widziałeś. Gość w każdym razie będzie powracał w koszmarach jeszcze długo , on zrobił tu coś, przed czym chyba nawet Pol Pot by się wzdrygnął ( albo chociaż dwa razy zastanowił :D )
    Jakość nie najgorsza , jak na taką wrzutę, tylko oglądać
    http://watch32.com/movies-online/run-and-kill-298873/episode-1.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę z innej, ale nie tak odległej parafii. Racja, tego filmu nie widziałem, postaram się to nadrobić, bo z twojego opisu wynika, że po prostu trzeba to obejrzeć.

      Też trochę inne, ale ciągle azjatyckie klimaty - zacząłem oglądać "Zatoichiego". Ogólnie planuje jakiś dłuższy maraton z filmami Kitano.

      Usuń
    2. I ja też donoszę że skończyłem. Świetna rzecz, choć ciężka jak stado słoni. Billy Tang zrobił taki kocioł na ekranie, że w momencie gdy siadamy na początku do seansu, to wychodzimy z zupełnie innego kina :) Materiału jest tu na kilka filmów, a szaleństwem przypomniał mi trochę "Hiszpański Cyrk", choć to zupełnie inny gatunek i ciężar obrazu, jednak jazda jest podobna. No... nie sposób się nudzić. Dla zainteresowanych dysponuję linkiem do fajnego źródła (dzięki uprzejmości bloga, którego nie szukałem)

      Usuń
  2. Ciężki? Przecież to leci jak strzała . Film sie kończy i jesteś ,,jasny i gotowy'' jak chce poeta. Już dawno mnie tak nic nie podjarało , to jest kino, panie !
    ,,Hiszpański Cyrk'' jest Ok, ale , Run and Kill'' ma dużo większą moc i zdziczenie, także reżyserska pasja do siania mayhemu jest bez porównania bardziej niebezpieczna. No i to powstało 20 lat wcześniej .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Simply, jasne że leci jak strzała, jak piłka Tigera Woodsa :) Nie zrozumieliśmy się, chodzi mi o inną ciężkość :) Np. o scenę z dziewczynką z zapałkami. Ciężko mi czasem rozgraniczyć siebie widza, od siebie ojca. Niemniej, zajebiście skręcona młócka. To tylko w Azji takie rzeczy :) I racją jest że nie widziałem jeszcze takiej rzeźni. Ciężko ten film, ot tak opowiedzieć. Wniosek jest jeden, nie pić z nieznajomymi :)

      Usuń